Archive for Czerwiec 2009

Akt odwagi?

22 czerwca, 2009

Są ludzie, którzy mogą mieć dzieci i tego nie chcą. To zupełnie świadoma decyzje.
Zarzuca im się egoizm, bunt przeciw normom społecznym, wygodnictwo, brak instynktu macierzyńskiego/tacierzyńskiego, tchórzostwo i niemal atak na WTC.
Dzieciaci patrzą na nich z pewną wyższością, opowiadają o urokach rodzicielstwa – skrzętnie pomijając jego ciemne strony, podkreślają, że decyzja o zostaniu matką/ojcem była przemyślana i dojrzała. Nie zająkną się o tym, jak bardzo dziecko ograniczyło ich swobodę, jak zmieniło ich życie, jak ogromnie się boją chorób i wypadków, wpływu rówieśników, tysiąca różnych rzeczy.
Zapominają przy tym, że ich decyzja nie była wynikiem naprawdę wolnej woli, że zadziałał instynkt włączając hormony. Wolą nie pamietać, że nie można zaplanować wszystkiego – kryzysu ekonomicznego, który skaże ich dzieci na bezrobocie lub wyjazd za granicę, uaktywnienia się genów uszkadzających płód, wyborów niezgodnych z opcjami rodziców, odejścia własnego partnera, wojny itd. Nietrudno trafić na gorzkie żale rodziców, których jedyny syn poczuł powołanie – i pozbawił ich uroków posiadania(!) wnucząt, że wypieszczone dziecko jest homoseksualne, że nie umieją się pogodzić. Ci bardziej szczerzy dodają, że przynajmniej mogą liczyć na starość na opiekę progenitury, ale te wnuki… ta niemożność przedłużenia życia – w tej akurat postaci – bardzo ich boli. Pytają ze smutkiem – kto odwiedzi ich groby, kiedy już braknie córeczki/synka, kto powiesi na ścianie ich zdjęcia, komu oddadzą rodzinny album, dom, pamiątki? Może więc decyzja o prokreacji jest sposobem na przedłużenie własnego życia? Tak decyduje za nas podświadomość,  w której wciąż jest zakodowany lęk przed śmiercią i przemijaniem. Opiekowaliśmy się naszymi rodzicami, kiedy tego potrzebowali – liczymy na rewanż? Tego wszytkiego nie bierze się pod uwagę mając mniej niż trzydzieści lat, więc świadome macierzyństwo/ojcostwo to mit? Narodziny niemal automatycznie generują miłość rodziców – i zagłusza ona wszystkie wątpliwości.
Dziecko łączy rodziców na mur, nawet jeśli nie utrzymują ze sobą kontaktów. Często jest argumentem za nieopuszczaniem partnera. Bywa, że staje się mimowolnym sprawcą trwania nieudanych związków. Facet porzucający żonę obarczoną dwojgiem lub wiecej potomstwa „gwarantuje sobie”, że ona pozostanie samotna, niełatwo jej będzie znaleźć kogoś, kto będzie chciał i umiał inwestować uczucia i pieniądze w cudze dzieci. Żonie, rodzącej trzecie dziecko, wydaje się, że mąż jej już teraz nigdy nie zostawi. To nie egoizm? Nie lęk?

Może więc decyzja o nieposiadaniu dzieci jest jednak aktem odwagi? Aktem naprawdę wolnej woli? Sądzę, że wtedy istnieje się inaczej – bardziej intensywnie przeżywa każdy dzień, mocniej odczuwa się upływ czasu, może częściej i chętniej poświęca się pracy. Może głębiej przeżywa się miłość?
Argument obrzydliwy: kiedy zdechnie nasz ulubiony pies, długo bronimy się przed adoptowaniem kolejnego, bo nie chcemy przeżywać jego śmierci. Płodząc/rodząc dzieci przywołujemy na świat kolejne istnienie, które musi umrzeć, może dlatego tak bardzo zależy nam na wnukach?

Lilie

20 czerwca, 2009

lilie5

Sadziła je moja babcia – w ogrodzie, którym się opiekuję, staroświeckie i niemodne. Nie mam serca ich przesadzić, chociaż w jednym miejscu marnieją. Tak jak nie mogę przestawić jej ulubionego fotela, jej koszyka z robótkami. Szanuję pamiątki.
Jakaś siła każe mi hołubić jabłoń, którą posadziła – chociaż nie rodzi owoców. I prowadzić syna na cmentarz – chociaż ani moja Mama, ani Babcia nie mogły  go przytulić – obie nie żyły, kiedy się urodził. Czasem myślę, jak inne byłoby moje życie, gdyby one mogły trwać, gdyby żył  Ojciec.
Na moim ukochanym pianinie jest kilka durnostojek – rogi jelenia, upolowanego przez Dziadka, figurki mnichów grających w karty, przywiezione mi z Asyżu przez przyjaciół, medalion z Francji, malachitowy przycisk do papieru, koszmarny kryształowy wazon(potwornych rozmiarów) ofiarowany mi przez studentów, odpustowy świecznik… nie wyrzucę – przeciwnie, pieczołowicie ścieram kurz. Wartości materialnej toto nie ma, ale ogromną – emocjonalną. Jak ten medal na ścianie – za wygranie jakiegoś turnieju brydżowego. Tandeta, ale…
Nie potrafię pozbyć się wyrw – podczas ogromnych mrozów pękł pień brzoskwini w moim ogrodzie, trzeba było ściąć martwe drzewo. Z tego drzewa ścinałam kwitnące gałązki, żeby włożyć je do trumny mojej Mamy, wciąż uwiera mnie ta pustka. Tyle wokół miejsc – po kimś, po czymś, niewypełnionych.
Jestem tandetna, ale nie da się mnie kupić. Jak nie można kupić ode mnie tych gadżetów. Ludzie są bezcenni nawet wtedy, kiedy wystawiają się na allegro. I kiedy nas zawiodą.
Nie chcę przetrwać w przedmiotach, ale chciałabym istnieć w Waszych myślach. Niedługo, chociaż chwilę.
Dziś moja tęsknota ma białe, mocno pachnące płatki.

Co roku czekam, aż zakwitnie pierwsza.

Nikt nie umiera

16 czerwca, 2009

Sen
Duża, zimna sala, błyszcząca metalem i bielą kafelków. Na stole zwłoki Heideggera, które dwóch pracowników pieczołowicie umyło, ubrało godnie i przygotowało do ułożenia w trumnie. Ktoś z rodziny zauważa na grzbiecie dłoni zmarłego swastykę. Namalowana? Konsternacja. Nie działają żadne środki – stygmat nie poddaje się ługowi ani wybielaczom. Nie znika pod warstwą fluidu, po każdej próbie ingerencji jest wyraźniejszy. Ktoś proponuje rękawiczki – ale po ich nałożeniu złowrogi symbol się uwydatnia. Za chwilę obok otwartej trumny zgromadzi się wielu ludzi – tych, którym był myślą bliski i tych, co się kiedyś narodzą i zechcą spojrzeć mu w twarz.
– I co teraz? – pyta z rozpaczą i dość bezradnie któryś z krewnych.
– Nic – odpowiada mu ten, czyje rysy przypominają mi Bachelarda – to był człowiek, więc byt dotknięty chwałą tworzenia…ciszej nad tą trumną…
– Omnis mundi creatura/ quasi liber et pictura/ nobis est in speculum(każde na ziemi stworzenie, niczym księga i obraz, jest dla nas odbiciem) – dopowiada z uśmiechem Umberto Eco. Łatwo go poznać, jest we wszystkich mediach.
– Cokolwiek uczynię, uczynię dobrze, jeśli rzeczywiście ja to uczynię – szepcze cienista postać głosem Heideggera.
Rodzina milczy i płacze.heidegger

Żyć można nieautentycznie, poddawać się zbiorowemu konformizmowi, realizować mimetyczny model życia – naśladując innych. To gwarantuje spokój i szczęście jednostki, ale ta rękojmia nie obejmuje sytuacji granicznych: śmierci najbliższych, poważnych konfliktów moralnych. Tego rodzaju zdarzenia wytrącają jednostkę z błogostanu, izolują ją i dowodzą, jak bardzo jest samotna. Musi zmierzyć się z absurdalnością istnienia.
Życie autentyczne wymaga odwagi uświadomienia sobie własnej nicości. Jest też nagroda/przekleństwo – wolność. Żadna zbiorowość nie może narzucić jednostce – żyjącej autentycznie(postulat Heideggera) – żadnych schematów myślenia; ona już wie, że nie ma komunikowania się bytów, jest tylko współbycie(Mitsein).
Jestem – czyli przede mną mnóstwo możliwości(ogród o rozwidlających się ścieżkach) i tylko ode mnie zależy, którą wybiorę. Wolna i samotna. Próbuję nadać sens nicości, realizuję Dasein. Rzeczy zaledwie „są”(biernie), ja „istnieję” aktywnie – to różnica. Podejmuję decyzje, wybieram – i nie wiem(bo nie mogę „wiedzieć”), czy mój wybór był dobry. Nie ma żadnego probierza – może tylko własne sumienie? Trudno żyć w stanie ciągłej „zgody-ze-sobą” i „w-trwodze-bycia-ku-śmierci”. Tako rzecze Heidegger.
Nigdy nie dokonał publicznej ekspiacji. Nie odżegnał się od nazistowskiej przeszłości. Nie kajał się przed nikim(chyba – bo  tylko Hannah wiedziała…). Czy można mieć mu to za złe? Nie mam. Pozostał wierny głoszonym przez siebie poglądom – „cokolwiek uczynię – uczynię dobrze”. To nie arogancja, to oparte na solidnej naukowej podstawie echo postawy Sokratesa.

W rozmowach, które prowadzimy pod wpisami, kilka razy przewinął się problem relacji dzieło-biografia. Zawdzięczam to głównie Telemachowi i Logosowi, a i Sadoq nie jest bez „winy”.
Widzę trzy rodzaje reakcji:
1. Dzieło jest nierozerwalnie sprzęgnięte z biografią twórcy; należy zakwestionować jego wartość, kiedy autor np. zamordował żonę i brata swego.
2. Dokonania(dzieła) posiadają wartość odrębną; fakt, że ich autor bijał żonę i dziatki – nie ma znaczenia.
3. „Oddzielanie wybiórcze” – jeśli biografia stanowi ważny klucz interpretacyjny, trzeba ją uwzględnić, jeśli nie – pominąć.

Wszystkie te reakcje są w pewien sposób skażone nadmiarem subiektywności(brakiem obiektywności) oglądu. O ile w przypadku dwóch pierwszych ten nadmiar/brak wydaje się oczywisty, o tyle w odniesieniu do trzeciej – można dyskutować. To jednak tylko pozory.

Refleksja końcowa – im bliżej twórcy do etyki(nie chcę tego precyzować, zrozumiecie), tym chętniej ocenia się go w kategoriach biograficznych.

Sądzę, ze Telemach w swoich rozważaniach filozoficznych ma wyraźnie zarysowane tło etyczne, więc nie oddziela dzieła od twórcy – a przynajmniej nieczęsto. Wydaje mi się, że nie przeszkadzałby mu fakt, iż Marks nieczęsto się mył(przepraszam za eufemizm) i narzekał na czyraki, ale decyzje J.J.Rousseau dotyczące jego progenitury – to inna sprawa.

Ciekawe, jak widzi relacje dzieło-twórca w przypadku B.Russela czy Sartre’a(żeby wymienić te samonarzucające się przykłady).

Nietzsche ogłosił śmierć Boga, ale ten mu umierał długo. To się w jego myśleniu dokonywało. Śmierć Boga otworzyła drzwi do śmierci człowieka(podmiotu).
Heidegger poddaje w wątpliwość metafizykę.
Faucault otwiera szerzej drzwi do „śmierci człowieka” – ale budzi go do życia… Postfilozofia nie jest kresem filozofii, to nowa jakość.

Rozmowy

14 czerwca, 2009

Mój prywatny spis alfabetyczny czynników utrudniających rozmowę.

Arogancja. Lubię pewną arogancję – zwłaszcza, kiedy ktoś ma do niej podstawy – i zniecierpliwił się. Nie znoszę arogancji laików, tych wszystkich formułek „miłego dnia”, „dobranoc”. Arogancja uczonego nie ma nic wspólnego z arogancją paniusi z recepcji ośrodka zdrowia.

Bezmyślne prowokowanie pod hasłem – „ja to się od was różnię, taki ze mnie rajski ptak” Ptica poniekąd wyskubana, po diabła zabiera głos i skrzeczy cięgiem? Ktoś podejmuje dyskusję i ginie, przygnieciony lawiną słów, po kilku takich doświadczeniach uczy się nierozmawiania z „pticami”, które mają pięć przeciwstawnych poglądów na to samo zagadnienie(równocześnie), a poglądy te łączy tylko przekonanie, że ptica jest najpiękniejsza i najmądrzejsza.

Co mi tam uczeni! Jakaś tam Świderkówna nie zna się na Biblii, ja to się dopiero znam! I zaczyna się gorączkowe wyszukiwanie zawiłych argumentów, nie mających nic wspólnego z żadną nauką świecką.

Diamentowo twarda postawa typu MZiJ(Moje Zasady i Ja – w tej kolejności). Rozmówca najpierw ogląda swoje zasady, potem decyduje się wygłosić pogląd z nimi zgodny – zasad trzyma się kurczowo. A posiada je wbite na mur i uważa, że nie trzeba ich czasem na nowo przemyśleć.

Ewentualne przywalenie zawiłymi i tak wielokrotnie złożonymi zdaniami, że z trudem trzeba się przebijać przez ten gąszcz. Spod ornamentów nie widać konstrukcji. Czasem podejrzewam, ze pod ozdobnikami nie kryje się żadna myśl.

Finezyjne sugerowanie kontaktów prywatnych z co bardziej interesującymi rozmówcami. Oczywiście do każdego można wysłać mail i liczyć na uprzejmą odpowiedź, ale taka sugestia wśród poważnej rozmowy to wyraźny komunikat:”między nami coś istnieje, gadamy sobie czule za waszymi plecami, porozumiewamy się, więc on(ona) będzie po mojej stronie, a przynajmniej nie przeciw”(sugestia ma dość wyraźny podtekst damsko-męski).

Godna podziwu umiejętność widzenia tylko detalu notki i niechwytania myśli przewodniej, co sprawia, że rozmowa jedzie po bocznym torze, aż miło – i nie da się przestawić zwrotnicy, bo grozi wykolejenie. Addenda wzbogaca tekst – rozmydlanie zarzyna rozmowę.

Higiena umysłowa doprowadzona do absurdu – lista dzieł nieprzeczytanych, a przydatnych – choćby po to, żeby móc rozmawiać na równych prawach – jest bardzo długa, za to umysł sterylnie czysty. Taki osobnik uważa, że tysiąc razy ważniejsze są jego przemyslenia niż jakiegoś tam Kanta czy Platona – w razie potrzeby przecież sobie potrzebne fragmenty wygugla. Przemyśleć to on ich nie przemyśli, bo tak się nie da. Z mielonej wołowiny nie da się poskładać byka. Na takiego besserwissera niewielu się nabiera, chociaż czasem nawet mądrzy ludzie początkowo dają się zwieść – szybko jednak przytomnieją.jaskółka3

Mój  prywatny spis alfabetyczny czynników ułatwiających rozmowę

Inspirowanie rozmówcy, które równocześnie pozwala rozwinąć temat. Warunkiem koniecznym takiego zachowania jest uważne przeczytanie notki i odnalezienie tezy(tez).

Jasno sprecyzowany argument.

Konsekwentne unikanie argumentów ad personam.

Lubię, kiedy ktoś potrafi znaleźć stosowną anegdotkę, ubarwiającą wypowiedź i pozwalającą na zaczerpnięcie oddechu.

Ładnie, jeśli rozmówca podaje źródła, skoro przytacza cudze myśli.

Mam wiele uznania dla tych, którzy dopowiadają to, czego sama nie dostrzegłam. I dla tych, którzy odpowiadają na pytania, jakie stawiam. A pytam niemal zawsze. Nie zawsze wprost.

Niezbędny jest szacunek dla interlokutora, chociaż czasem tak trudno się powstrzymać od ironii!

Okazywanie sympatii, wyrażane niekoniecznie bezpośrednio, ale doskonale wyczuwalne między wierszami.

Podejście Wittgensteinowskie. Tak nazywam „pamiętanie” podczas dyskusji o tym, że wypowiedzi naszych rozmówców nie są ich stanowiskiem, z którego wygłaszają tylko swoje wewnętrzne doświadczenia. Wittgenstein podaje tu przykład bólu. Pyta – co to znaczy „boli mnie”? I dlaczego tak trudno komuś wtedy zaprzeczyć? Bo w „zbiorowej świadomości” uważamy, że ból jest subiektywny, przynależny jednostce, to rodzaj osobistego doświadczenia, ale jej wypowiedź należy też do „gry językowej” zbiorowości.

Raz jeszcze Wittgenstein: „Najważniejsze dla nas aspekty rzeczy ukrywa przed nami ich prostota i codzienność” – przedmiot naszego zainteresowania jest blisko, w zasięgu ręki i postrzegania. Właśnie dlatego o nim zapominamy, jak zapominamy o tym, że siedzimy na krześle, że otaczają nas ściany, że trwa wiosna. Z naszej wiedzy o świecie „w działaniu”- efekt tzw. zdrowego rozsądku – korzystamy niemal bez przerwy, ale rzadko ją weryfikujemy. A to głównie ona wymaga ciągłej aktualizacji. Nie wolno kostnieć, to grozi popadnięciem w schematyzm. Stąd tylko krok do błędów poznawczych.

Sceptyczna postawa wobec prostoty. To, co proste – bywa prostackie. Dlatego nie wolno zapominać o rygorze metodologii. Prostota wiedzie na manowce, chociaż jest taka kusząca – niby łatwo ogarnąć świat, jeśli sprowadzi się skomplikowane sprawy do prostych modeli, ale jak wiele się przy tym traci! Tak łatwo pomylić artefakty z faktami.jaskółka

Biję się w piersi własne i cudze, a echo robi do mnie perskie oko…Echo nie ma oczu? Przecież to nimfa;)
Może ta jaskółka, uwięziona w obiektywie, ale wolna, jest dobrą wróżbą? Ptaki są uwikłane w mitologię: Prokne, córka Pandiona i żona Tereusa, nakarmiła swojego męża ciałem ich syna, Itysa – z zemsty za to, że nie tylko zgwałcił Filomelę, jej siostrę, ale w dodatku wyrwał jej język, żeby nie mogła się poskarżyć. Bogowie zmienili Filomelę w jaskółkę, Prokne w słowika, a Tereusa w jastrzębia. Podobno „święto jaskółek” obchodzi się do dziś w niektórych rejonach Grecji. Przypada 1 marca. U nas wierzono, że te ptaki spędzają zimę na dnie jeziora lub stawu, bo znikały tak nagle.

Pendant do notki Torlina

14 czerwca, 2009

wejście na mizar

Torlin napisał urokliwą notkę o Tatarach w polskim wojsku.

I Powietrzny Pułk Tatarski

Byłam niedawno w Kruszynianach. Malutka wieś na Podlasiu, na obrzeżu Puszczy Knyszyńskiej. Od trzystu lat mieszkają tu potomkowie Tatarów(osiedlonych przez Jana III Sobieskiego) – muzułmanie, wyznawcy prawosławia i katolicy. Nie ma konfliktów na tle religijnym, oni nie muszą słuchać o ekumenizmie –  od lat go realizują. Kiedy jakieś 20 lat temu paliła się cerkiew – pierwsi z pomocą pospieszyli wyznawcy Mahometa.
Lubię cmentarze. Nie te nowoczesne, pozbawione drzew – bo nagrobki się niszczą i trzeba sprzątać liście, ale te stare, na których nie brak nisko zwisających gałęzi lip i klonów, żeby dusze mogły w nocy na nich odpocząć, kołysząc się łagodnie. Wierzyli w to nasi przodkowie. Wrosły tam w ziemię kamienie nagrobne, wrośli ludzie, a wszytko pokrył bluszcz, dąbrówka, konwalie,żółci się glistnik. Na mizarze(cmentarzu muzułmańskim) kwiaty sadzone czyjąś troskliwą dłonią zeszły z grobów i teraz irysy, łubiny, „królicze uszy” są niemal wszędzie. A wszystko to na wzgórzu, w lesie, wśród wysokich, starych sosen, wykrzywionych wiatrem. Wszytko tutaj krzywe – kamienie, upamiętniające miejsca pochówku przechylają się, przewracają, cmentarz jest  na zboczu wzgórza, więc nie ma tu płaskich powierzchni.mizar2 - porucznik Półtorzycki

Na grobach półksiężyce, a pod nimi napisy – w różnych językach. Najstarszy pochodzi z 1699r., te z XVIII i XIX wieku są pisane wprawdzie rosyjskimi literami, ale nazwiska nie-rosyjskie: Mucharski, Jasiński, Sokołowska. Potem już tylko po polsku.napisy z tyłu płyty

Po raz pierwszy byłam tu dawno, wiedziona ciekawością – przeczytałam we wrocławskiej gazecie nekrolog o pogrzebie właśnie tam, w Kruszynianach. Tak daleko? Wtedy dowiedziałam się, że to jedyny(wtedy) czynny cmentarz muzułmański w Polsce, wyznawcy tej religii byli przewożeni setki kilometrów, żeby spocząć na mizarze. Dziś jest takich nekropolii kilka.
Mizar zmienił się – tradycja nakazywała dawniej kłaść jeden duży kamień nad głową pochowanego, drugi – mniejszy – w miejscu nóg. Potem pojawiły się groby podobne do tych na naszych cmentarzach, ale z napisami z tyłu, jakby na plecach tablicy. Te napisy często mówią o funkcji, jaką zmarły pełnił za życia: imam, adwokat, lekarz, żona imama. Najnowsze nagrobki są już takie same jak na cmentarzach katolickich, tylko zamiast krzyża jest półksiężyc. W jednym ze świeższych grobów pochowano młodą Czeczenkę i dwie jej córeczki, echo niedawnej tragedii.

Spoczywa tu zdobywca Port Artur, Mucharski.zdobywca Port-Artur

Podpułkownik Selim Bielak zginął służąc w 69. pułku, nie udało mi się dowiedzieć, co to za formacja.podpulkownik Selim Bielak

Podwójne medaliony to rzadkość – mąż zmarł ponad dwadzieścia lat później od żony i to zapewne on zdecydował o umieszczeniu w medalionie ślubnej fotografii. Może chciał zatrzymać ich młodość i urodę? Może nie przestał jej kochać nawet wtedy, kiedy umarła?podwójny medalion

Warto przyjrzeć się medalionom, to współczesne portrety trumienne. Dlaczego ludzie chcą je umieszczać? Co i dla kogo pragną zatrzymać? Może podświadomie sądzą, że utrwalenie wizerunku przedłuża w pewien sposób obecność tego, który odszedł? Może to chęć fizycznego zbliżenia się do umarłego? We wszystkich kulturach obrzędy pogrzebowe zawierają mocny akcent integracyjny. Zmarły powinien zjednoczyć się z „tamtym światem”, opuszczając ten(polskie portrety trumienne to swojego rodzaju ewenement). Mam wielką ochotę napisać o współczesnych rytuałach przejścia, obrzędach pogrzebowych i ich ukrytym znaczeniu.meczet

Addenda – dla Torlina
Jednym z organizatorów ucieczki Piłsudskiego z twierdzy w Pietropawłowsku był jego przyjaciel i rówieśnik, polski Tatar Aleksander Sulkiewicz „Czarny Michał”(zginął jako żołnierz słynnej I Brygady w 1916 r.). Pułkownik Maciej mustafa Bajraszewski należał do organizatorów Pułku Jazdy Tatarskiej w 1918r. O tym, że nasi Tatarzy walczyli w wojskach II Korpusu, świadczy fakt, że powołano wtedy nawet specjalny Naczelny Imamat Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie. Po zakończeniu II wojny emir El-Muemin Bajraszewski pełnił funkcję Naczelnego Imama Muzułmanów Polskich w Londynie z ramienia Rządu RP na Obczyźnie.
Adiutantką płk.Dąbka, obrońcy Gdyni w 1939r. była Dżenneta Dżabagi Skibniewska. Polscy Tatarzy spoczywają w zbiorowych mogiłach Ostaszkowa, Starobielska, Katynia. Niewielka, ale dzielna i wierna społeczność. Warto o nich pamiętać. I warto zajrzeć do jurty w Kruszynianach, trzeba koniecznie spróbować ich jedzenia i wspaniałej, orzeźwiającej herbaty podawanej z listkiem świeżej mięty.
Kiedy podjechaliśmy pod meczet w Kruszynianach, okazało się, że parking jest zajęty przez duże samochody campingowe. Trafiliśmy na wycieczkę Włochów – wszystkie samochody były oznakowane napisem GRANDE POLOGNE i numerem, było ich kilkanaście. Miło.

Zdumienie

12 czerwca, 2009

tęcza Z JASKÓŁKĄ

Ta tęcza to z Podlasia, sfotografowałam zanim uciekła.

Zdumiewa mnie przyroda – ale nie mniej net.

Zwartości odżywcze jaja gęsiego
włosie mongolskie czy polskie lepsze do
elektrycznosc statyczna sarozytni grecy
test ze znajomośći chłopcy z placu broni
publiczny onanizm
jak to się robi
święta patronka bazylissa
dlaczego wół był patronem Łukasza
naelektryzowana słomka
sextelefonistka oferty pracy
komu minos dał byka?
na kamieniu diabeł murakami hard boiled
skad sie bierze u ptakow barwniki jaj?
tworzenie sie barchanow
one wolą tych lamusów,których na nie sta
jak schowac malpke w adresie
swieczka samozapalajaca
dlaczego flądra z jednej ciemna z drugie
mezczyzna malujacy sobie paznokcie u stó
króliki selekcja dla szybkiego odstawien
jak zrobic zawor bezpieczenstwa
szalona z sakreker
zwierze które głaszcze sie pod pachami
męska dewocja
jak lokować włosy
walki uliczne
cycki laury
emocje pracownika socjalnego
zespół śmierdzącego pępka
„niewidomy w ghazie”

Wiecie, co to? Po wpisaniu następujących haseł wyszukiwarki wskazały Twój blog. W życiu nie pisałam o gęsich jajach i o zwierzakach, które głaszczą się po czymkolwiek. Nie wiem, komu Minos dał byka, chociaż lubię woły – śliczne są. Barwniki jaj ptasich są ode mnie odległe o lata świetlne. Jak króliki do szybkiego odstawienia(chyba od piersi?).

Publiczny onanizm? Może nawet interesujące, ale skąd ja do tego? I ta flądra, z jednej strony ciemna, z drugiej malująca paznokcie!

Lokowanie włosów kojarzy mi się z magią, a śmierdzący pępek z czymś, czego nie doznałam i nie wierzę. Naelektryzowana słomka do koktajli? Można się pokopać!

Ale najbardziej mnie frapują „cycki Laury”. Nienawidzę tej nazwy, Laury sobie cenię.

Wittgenstein chichocze, chyba mu ulegnę;)

Wiem, że jakość tego zdjęcia jest – najdelikatniej mówiąc – żałosna, ale tylko takie mam. Słońce niemal zaszło, wcześniej świeciło bardzo mocno – i równocześnie padał deszcz, taki burzowy. To też obrazek z Podlasia. niesamowite, kryształowe powietrze, dzięki temu pewnie  że to miejsce jest tuż przy naszej granicy z Białorusią, żaden przemysł nie zasłonił nieba – ani po tej, ani po tamtej stronie. Zdjęcie zrobiłam niemal w tym samym miejscu, co poprzednie, tuż za progiem domu, który mnie gościł. Za tymi drzewami płynie czysta i zimna Świsłocz, której wschodni brzeg jest już białoruski.

Ładuję tam akumulatory – w niewielkim domku, z dala od wsi i asfaltowej szosy, w którym nadal piecze się chleb, telefon ma zasięg tylko przy jednym oknie, a kiedy burza zerwie druty, to na ponowne włączenie prądu czasem trzeba czekać kilka dni. W oknach są siatki – inaczej jaskółki lepią gniazda w pokoju. Dwa ogromne psy łaszą się do nóg i zaglądają w oczy. Czas tam płynie inaczej – dużo go się robi, bardzo dużo.  To miejsce, gdzie naprawdę nic nie muszę.Każdemu życzę, żeby miał takie miejsce :)tęcza dzieki Logosowi

Schowane w piśmie

8 czerwca, 2009

Miia - Zaćmienie
Wczesny zimowy ranek, w tle jakaś niemal nierealna wojna. Trzeba nakarmić piec. Stara kobieta z podrzeszowskiej wsi pozwala pospać jeszcze domownikom i sama podkłada papier, szczapy drewna, grubsze polana. Śpiewa godzinki – trochę z wielkiej pobożności, trochę dla zabicia ciszy. Do kuchni po cichutku wchodzi dwunastoletni wnuczek. Dobrze przy rozgrzanym piecu, prawie jak pod pierzyną. W pokoju było jednak zimno, na grubym piernacie oddech osadzał szron. Wnuczek śmieje się słysząc „Tyś niezwyciężonego chlast w mordę Samsona”. Rysio poprawia:
– Babciu, tam jest „Tyś niezwyciężonego plastr miodu Samsona”… jakżeby Matka Boska kogoś w mordę?
– Co ty tam wiesz!? Matka Boska samego diabła pokonała! Nie wierzysz? To se popatrz, tam figurka stoi, z samego Krakowa. Bozia na kuli ziemskiej, a stópką łeb węża-gada depcze. Ten wąż to diabeł, kark mu skręciła. To jak głupiego Samsona miała nie zwyciężyć?
Dziś Rysio jest w wieku swojej babci, może nawet starszy? Uprawia jogę. I wspomina tamte lata z uśmiechem. I to „chlast w mordę”.
Godzinki były mantrą babci, jej zaczarowywaniem dnia. Nie musiała ich rozumieć. To był jej tybetański „młynek modlitewny”. Zaklinanie rzeczywistości. Zaklęcia są często niezrozumiałe, bo takie właśnie mają być, zwłaszcza dla postronnych, tylko wtedy posiadają niezwykłą moc.

Białorusini zaklinali kruh(wysypkę) słowami:P „Nie ma tabie, palec imienija, nie ma tabie, kruh razrieszyniennia”. Odbiera się kruhowi imię. Zamówienia uważana za święte „boże słowa”.
Podczas ciężkiej choroby nie tylko nie wymieniano imienia chorego, ale często mu je zmieniano, żeby choroba „zgłupiała” nie wiedząc, kogo ma w swojej mocy i wypuściła delikwenta. Rekonwalescent musiał potem nosić to swoje „nowe imię”, bo wyzdrowienie było ponownymi narodzinami, kolejnym wejściem w życie.
Znając czyjeś imię możemy nim zawładnąć. Trzeba więc ukryć imię przed chorobą, demonami, złymi ludźmi.
Ciekawe, że wielu ludzi zawierając przygodne, z założenia krótkotrwałe znajomości, nie podaje swoich prawdziwych imion. Echo dawnych wierzeń? Lęk przed zawładnięciem?
Dość często zdarza się, że ktoś używa innego imienia niż to, które nadali mu rodzice. Niekoniecznie dlatego, że jest niemodne czy – w jego pojęciu – brzydkie. Dwunastolatek z anegdotki o babci wcale nie ma papierowego imienia Ryszard, jest Juliuszem. Pojęcia nie ma, dlaczego wszyscy od zawsze mówią do niego „Ryś”. Moja Mama też używała wyłącznie drugiego imienia, ale miała powody: nosiła to samo imię, co Jej matka i podobno wolały mieć pewność, która z nich jest adresatką listu(kiedy Mama była panną). Nie jestem do końca przekonana, że to była jedyna przyczyna.
Ciekawe, czy coś łączy ludzi, którzy na co dzień używają swoich – formalnie – drugich imion. Nie wyobrażam sobie takich badań, bo o co ich właściwie pytać? Może to też zaczarowywanie złych mocy? Uniemożliwianie przejęcia nad nimi władzy?
W wielu plemionach nadawano imiona dzieciom dopiero kilkuletnim. Miało to zapewne związek z nadumieralnością niemowląt i dzieci. Nie dlatego, że „nie opłacało” się ich nazywać, ale dlatego że dzięki temu miały większe szanse na przeżycie. Coś, co bezimienne – to coś, czego nie ma. A skoro nie ma – nie może przestać być, umrzeć. Im mniej żywego, tym mniej martwego. Nadawano im później często imiona osób zmarłych – Wschodni Słowianie, ale i Niemcy sądzili, że w ten sposób przejmą oni nich cechy. Ten zwyczaj trwa do dzisiaj, choć w nieco zmienionej formie. Wystarczy przypomnieć sobie wysyp Izaur – kiedy na ekranach polskich telewizorów pojawiła się pierwsza telenowela z Ameryki nieanglojęzycznej. Podobnie rzecz się ma z eufemizmami, które w części zastąpiły dawne słowa tabu – nie należy mówić dziś o kalectwie, termin „niepełnosprawność’ również uznano za deprecjonujący, na razie mówi się o „sprawnych inaczej”.
Można też komuś dorosłemu odebrać imię za karę(echo tego przetrwało we frazie „stracić dobre imię”). Zabrać imię to skazać na wykluczenie, śmierć za życia. A nawet na niebyt po śmierci. Bardzo starannie usuwano imiona niektórych faraonów(„za karę”) – zdrapując je ze ścian świątyń, posągów itd. A przecież imię zmarłego Egipcjanina(nie faraona) zapisywano wewnątrz komory grobowej, która miała być na zawsze zamknięta, nie żywym więc je pisano. Zapieczętowane i chronione przez zapomnienie pozostawało „schowane w piśmie”. Pismo służy więc zasłonięciu imienia. Pamięć przez zapomnienie. Czasem pismo stwarza coś, czego nie ma – jak biblijna zapowiedź przyjścia Mesjasza; to zalążek jego bytu, absolutnie pewnego – kiedyś, w przyszłości.
Nadawanie nazw, imion  to rodzaj rozpoznawania, nie tworzenia. Zakwitło w moim ogrodzie coś niezwykle pachnącego – i dopiero kiedy dowiedziałam się, że to dyptam, zostało przeze mnie oswojone, podległe; przedtem było nieco tajemnicze, właśnie magiczne, nie do owładnięcia. Język ma swój sens poznawczy. Adam nadał imiona zwierzętom w raju, chociaż ich nie stworzył.
Język ma też sens ontologiczny. Słowo może stwarzać, chociaż najczęściej uważa się, że to przywilej Boga. Samo imię Boga jest zaś niepoznawalne, „on jest, który jest”(jako ateistka dodałabym: „jeśli jest”). Można je natomiast zobaczyć – tetragramaton. Nie wolno jednak  wymówić(stąd Adonaj, imię Boga podczas czytania Tory czyta się „milcząco”).
Język ma więc swoją sferę sacrum i sferę profanum. Bóg nazywając – stwarza, człowiek – rozpoznaje. Czy na pewno? Czy człowiek nie stwarza?

Wśród tych notatek do eseju nie może zabraknąć Kierkegaarda(chociaż prawdziwą inspiracją był Heidegger, nie ukrywam: „słowo udziela rzeczy bycia” i jego „Parmenides”): „Zapominanie bowiem jako sztuka to nic innego jak prawdziwe asymilowanie, przyswajanie sobie, przy tym to, co się przeżyło, skrapla się w spotęgowaną zdolność do rezonansu, oddźwięku”.
Lethe w alethei. Jedno zawarte w drugim…
Język staje się zapomniany, słowo w nim napisane trwa. Nikt go już nie umie odczytać, ale ma swój metafizyczny sens. Ma smak, zapach, barwę. Bywa przedmiotem czci, jak książka w domu analfabety, którą on wielbi  i której się trochę lęka.
Jest jeszcze milczenie. I fragment „Fajdrosa” Platona, ten z Tammuzem mówiącym do Tota: „Ty jesteś ojcem liter(..) ten wynalazek niepamięć w duszach ludzkich posieje, bo człowiek(…) przestanie ćwiczyć pamięć, zaufa pismu i będzie przypominał sobie wszystko z zewnątrz(…), a nie z własnego wnętrza, z samego siebie.(…)Uczniom dasz tylko pozór mądrości, a nie mądrość prawdziwą”.
Ptaki Mii(Marii Zielińskiej) patrzą w zaćmienie, nie rozumieją, ale wiedzą, że to coś znaczy. Dzięki, Miio! Mam nadzieję, że koń odpoczął po Twojej plenerowej woltyżerce ;)

Nabazgrane na marginesie „Lorda Nevermore”

4 czerwca, 2009

„A kruk sterczał niewzruszenie na Pallady biustu scenie,
Rzekłszy jedno tylko słowo, jakby duszę zawarł w nim.
Ani słowa już nie wznieci, nieruchomym ślipiem świeci,
Aż szepnąłem: „On odleci, rzuci domu mego próg.
Zniknie za dnia jak nadzieje, rzuci mój samotny próg”.
„Nevermore!”, zakracze Kruk.”
E.A.Poe „Kruk”

Przypomniała mi się powieść Agnety Pleijel „Lord Nevermore”, która swego czasu narobiła nieco hałasu. Przewrotna lektura – niby autorka zastrzega, że „wszelkie podobieństwo do osób, miejsc itd. jest całkowicie przypadkowe i niezamierzone”, ale Bronio, Staś, Brunon mają swoje pierwowzory, to nasz słynny etnolog, Bronisław Malinowski, Witkacy i Schulz. Inni bohaterowie tej niezwyczajnej książki też mają swoje realne lustra.
Nie czytałam tego jak powieści biograficznej – to raczej próba rozliczenia się z minionym wiekiem. Próba o tyle łatwa, że dziś już wiemy to, o czym oni nie mogli mieć pojęcia. I o tyle trudna, że tak wiele w nas tego – pozornie już historycznego – stulecia. Ale jest tam coś jeszcze – Pleijel dotyka kwestii najważniejszych – powinności, zmagań, wyborów. Bronio i Staś, dwaj przyjaciele, tak bardzo dla siebie wzajemnie ważni – muszą się rozstać. Nietrudno w tym miejscu ulec pokusie zbyt łatwego wytłumaczenia – przyczyną miała być próba homoseksualnego zbliżenia, zainicjowana przez Bronia. Są jednak powody o wiele ważniejsze: każdy z nich wybiera własną, odmienną drogę; jeśli mają dwie sprzeczne możliwości – każdy z nich wybiera inną, poprzez te wybory wzajemnie wykluczają się i oddalają. Witkacy to artysta, twórca niepokorny i poszukujący, Malinowski – zdyscyplinowany naukowiec. Inaczej rozumieją swoje obowiązki – i inaczej postrzegają rzeczywistość. Witkacy swoje światy buduje na scenie, w powieściach, obrazach, reżyseruje nawet samego siebie, epatując otoczenie swoją odmiennością( znana anegdota: pewnego razu postanowił zaszokować przyjaciół, przychodząc do eleganckiego lokalu w piżamie; ci jednak wcześniej dowiedzieli się o tym – chyba ktoś go zobaczył – i umówili się, że nie będą zwracać uwagi na dziwaczny strój artysty; Witkacy przyszedł, usiadł i czekał, a tu nic… po pewnym czasie zaczął zachowywać się dość nerwowo, w końcu zapytał, czy nie przeszkadza im jego ubranie, na co otrzymał odpowiedź unisono, że nie, to przecież normalna odzież, wszystko w porządku… wybiegł wściekły, ta odsłona dramatu pt.”Ja – Witkacy” skończyła się klapą). Malinowski jest tytanem pracy, ograniczającym nawet długość snu, przerażonym możliwością zmarnowania cennych godzin, a jednocześnie musi w nim być coś zupełnie odwrotnego, chęć poszukiwania przygód, zamiłowanie do ryzyka. W swojej drobiazgowości naukowca bywa nudny, zrzędliwy i narcystyczny, ma też przy tym  coś w rodzaju kompleksu niższości, co wpędza go w „chandrę”(jak to nazywa, dziś pewnie mówilibyśmy o depresji), z której sam się za uszy wywleka.
Obaj poszukują kobiety. I obaj kobiet się boją. W swoim „Dzienniku”, niemal ekshibicjonistycznym, Malinowski nazywa swoją późniejszą żonę tylko E.R.M., nie pisze nawet jej imienia. Witkacy szuka swojej kobiety w wielu kobietach, próbuje ich i smakuje, jak narkotyki, marząc o najdoskonalszym. A Brunon? Cóż, wystarczy sobie przypomnieć jego fascynację śmiercią i kobietą. I wszyscy oni traktują kobiety tylko jako tło, chociaż naprawdę je kochają. Przeglądają się w nich, nawet się zwierzają, lecz wiedzą, że one są rzeczywistymi lustrami – odbijają i wchłaniają obraz „swoich” mężczyzn, niby są osobne i samodzielne, ale świecą blaskiem odbitym. Nie inaczej było z Kafką. Może więc mężczyzna potrzebuje równego sobie mężczyzny? Własnie po to, żeby rozstać się z nim w pewnym momencie, nawet jeśli to boli? Bo ten drugi gwarantuje mu świadomość własnej odrębności – kobieta stapia się i utożsamia?
Warto poczytać powieść Pleijel w kontekście „Dzienników” Malinowskiego(ciekawe, jak wyglądałby jego blog? musiałby chyba wyłączyć możliwość komentowania, żeby nie zwariować; „człowiek mógłby napisać zupełnie inny dziennik po pięciu minutach, półgodzinie czy godzinie refleksji” – ilu z nas podpisałoby się pod tymi słowami B.M.?). W ogóle warto to poczytać – choćby z wdzięczności za to, że przypomniała Szwedom o wielkich Polakach.
I tutaj wracam własnie do tych rozliczeń z wiekiem minionym – w gruncie rzeczy niewiele się zmieniło – Malinowski chce badać Trobriandczyków, penetrować inną kulturę, wyjść na spotkanie Innego po to, żeby spotkać siebie. Poznajemy dziś wiele, wszystko jest dostępne, nie ma żadnego tabu, a przecież nadal najmniej wiemy o sobie samych. Może dlatego pisał dziennik – nie mogąc się zwierzać nikomu, próbował robić to wobec siebie samego.
Opublikowanie „Dzienników” miało posmak skandalu – jak to! Taki sławny Polak, a tu proszę! Nie okazuje nawet przesadnego szacunku „obiektom” swoich badań. Pisze wiele o smrodzie, gorączce, rzyganiu. Więcej entuzjastycznych opisów poświęca przyrodzie niż ludziom. I taki w siebie zapatrzony, fe!
Ma prawo. Każdy ma. Można poświęcać więcej uwagi sobie niż innym, można odwrotnie. Matka Teresa wolała żyć dla innych – i po trosze ich życiem, Malinowski wolał koncentrować się na sobie samym. Że niby relatywista kulturowy?  A któż nim   n i e  jest? Kto potrafi uwolnić się od własnych uwarunkowań społeczno-historycznych?
Bodaj Maria Antonina zdziwiona, że lud się burzy nie mając chleba, zapytała: „czemu nie jedzą ciastek?” – i  w tej banalnej anegdotce tkwi sedno – zawsze patrzymy na Innego z  j a k i e j ś  pozycji. Naszej. Niby nie problem, a przecież jeśli mamy poznawać siebie dzięki Innym – zaczynają się schody, na których łatwo się potknąć i polecieć w dół, skręcając kark.
W  „Dzienniku” uczony pozwala sobie na luksus szczerości. Np.”20 IX 1914 rano dziwny sen:polucja homoseks. ze swoim sobowtórem jako partnerem. Dziwnie autoerotyczne uczucia: poczucie, że chciałbym mieć takie własnie usta do całowania, takie zgięcie szyi, taki profil czoła.” , „14 XI 1914 Życie z Demolinem w zupełnym zdziczeniu – nieogoleni, w piżamach, w szalonych brudach – w domu bez ścian – 3 werandy rodzielone przepierzeniami – b. mi sie podoba. Gromada chłopców na usługi b.przyjemna”,”13 XII 1914 Odrywam oczy od książki i ledwo wierzę, że jestem wśród dzikusów neolitycznych…” „22 XII 1914 Wracam po ciemku i znowuż straszę małego chłopca, którego nazywam Monkey; dziwny odgłos wydaje w strachu; prowadzę go kawał drogi, nęcąc tytoniem, potem nagle weszłem w krzaki, gdzie on zaczyna piszczyć”. W wielu miejscach rozpamiętuje swoje relacje z Witkacym, uczucie podziwu miesza z żalem i niechęcią. Pisze też o swojej miłości do Tośki, wspomina inne kobiety, często w kontekście erotycznym.
A dlaczego „kruk”? Takie motto wybrała do swojej książki pani Pleijel, a ja sobie posluchałam starej audycji Tomka Beksińskiego, z piosenkami Alana Parsonsa.

Nabałaganiłam w tej notce – i  wszystko zwalę na Malinowskiego, bo ktoś musi być winien –  w „Dziennikach” obserwacje mieszają sie z opisem dolegliwości, tęsknotą za Stasiem, Matką, Teosią, z opisami noclegów i podróży: gdybym pisała to za dwa dni, na pewno napisałabym inaczej…