Archive for the ‘Życie bywa zabawne’ Category

Macierzanka

23 października, 2010

Szara macierzanka…

Koło Bunia

2 stycznia, 2009

przydrozny-rolls

Bunio objawił mi się dwa tygodnie przed świętami. Bywał, w brydża grywał i..nic. Jakby w tym roku pech o nim już zapomniał. Uśpił moją czujność do tego stopnia, że z radością przyjęłam jego ofertę – obiecał mi pomoc w zakupach przedświątecznych w roli kierowcy i tragarza jednocześnie. Perspektywa samotnego targania ryb, jarzyn, cukru, mąki, mięs, prezentów i innych drobiazgów nieco mnie przerażała. Na siłownię nie chodzę, mięśnie gladiatora nieźle wyglądają na gubernatorze Arnoldzie, ale potrafią zrobić z kobiety aseksualne monstrum. Bunio oprócz muskułów posiada przy tym auto, do którego zmieszczą się wszystkie zakupy, pod warunkiem, że na liście nie ma trzydrzwiowej szafy z lustrem – turystyczny VW T3 z lodówką, klimatyzacją i wazonikiem na kwiatki. Termin wyjazdu do Wrocławia uzgodniliśmy na poniedziałek, logicznie: w niedzielę wszyscy się wybiorą, we wtorek ciut za późno, w środę wigilia. Nie przewidziałam, że w poniedziałek jednak będę musiała pracować. Plan się nieco sypnął, ale pocieszałam się tym, że we wtorek zakupy zrobimy bez tłoku, bo rodacy są zapobiegliwi i nie lubią niczego zostawiać na ostatnią chwilę. Chyba pół Wrocławia pomyślało tak samo i wtorek odznaczał się gigantycznymi kolejkami, ściskiem, korkami – z marszu weszłam w prawdziwie świąteczny nastrój, nieco tylko zgrzytając zębami. Wyjeżdżaliśmy uśmiechnięci, ale stopniowo miny nam rzedły. Droga coraz bardziej zatłoczona nie życzyła nam wszystkiego najlepszego. Jakieś 15 km przed Wrocławiem zobaczyliśmy na poboczu samochód znajomych, udekorowany wielką choinką przymocowaną zamiast roweru do specjalnych uchwytów i wypakowany po sam dach paczkami i torbami. Auto na lewarku, nasz wspólny przyjaciel w pocie czoła odkręcał ostatnie śruby koła, o pojazd oparte było drugie, które miało kalekę zastąpić, żona przyjaciela kibicowała mu z rozpaczą okraszoną złością – scenka rodzajowa jak z obrazka. Zatrzymaliśmy się, a Bunio z miejsca zamienił się w wulkan uprzejmości. Obydwoje doskonale wiedzieliśmy, że znajomi mieszkają jakieś 6-7 km dalej, w niewielkiej wsi. Panowie zajęli się kołem, Ewa narzekaniem, ja współczuciem, a czas mijał. Bunio zaproponował, że weźmiemy ich koło do wulkanizacji, skoro i tak jedziemy do miasta(na ich wsi nie istnieje żaden warsztat samochodowy), znajomi się ucieszyli, ja westchnęłam, spojrzałam wymownie na Bunia i zegarek, więc szybciutko wrzucił koło do volkswagena, wskoczył za kierownicę i pojechaliśmy, pozostawiając im dokończenie czynności umożliwiających dalszą podróż. Koło oddaliśmy pierwszemu wulkanizatorowi na wrocławskich rogatkach i spokojnie udaliśmy się na zakupy. Nawet bardzo spokojnie, piechotą byłoby chyba szybciej. Wrocław normalnie jest słabo przejezdny, przed świętami był zapchany do cna, w dodatku z domów wyruszyli kierowcy niepowszedni. Zawsze się zastanawiam, dlaczego wszędzie w Europie – kiedy światło zmienia się na zielone – kierowcy ruszają ze skrzyżowania równocześnie, a nasi – po kolei, co sprawia, że w tym samym czasie świetlną pułapkę opuszcza 5 zamiast 25 pojazdów. Zakupy jak zakupy – drożej i dłużej niż sądziłam, ale za to wszystko. Bunio nadal szarmancki – koszyk pchał, cierpliwie przeczekiwał poszukiwanie prezentów w galerii handlowej, jeszcze cierpliwiej – w malutkich sklepikach wokół Rynku i na Jatkach. Zrobiło się ciemno, kiedy z ulgą wsiedliśmy do samochodu. Jeszcze tylko wyjazd z Wrocławia i.. przypomnieliśmy sobie o nieszczęsnym kole. W tył zwrot, powrót – zaledwie trzy nędzne kilometry. Majster nie chciał pieniędzy, twierdząc, że dziury nie mógł załatać, bo jej nie znalazł. Bunio pomamrotał pod nosem coś na temat lenistwa i braku fachowości, ale koło zabrał. Droga prawie pusta, zakupy – zrobione, dobry uczynek – wykonany, życie bywa piękne! Było – ale krótko. Samochód znajomych – nadal zapakowany i zamknięty na głucho stał sobie na poboczu – pojechaliśmy więc do naszych znajomych. Ewa wrzała wściekłością, wyżywając się na mężu i psie, dzieci przezornie wysłała wcześniej do dziadków. Wulkanizator okazał się człowiekiem uczciwym – nie znalazł dzieury, bo jej nie było – do wulkanizacji Bunio zabrał koło przeznaczone na zmianę, to do cerowania – zostawił. Mąż Ewy zaś stanowczo odmówił jeżdżenia taczką do pozostawionego na szosie pojazdu w celu przytargania jego zawartości. Zwłaszcza zaś dwumetrowej choinki. Pech Bunia tym razem ustrzelił naszych  znajomych. Zostałam z Ewą, lejąc oliwę na wzburzone fale i doskonale ją rozumiejąc, panowie pojechali rozwiązać problem definitywnie – czyli z  wizytą w rzeczonym warsztacie włącznie. A ja już wiedziałam, że wigilię muszę przesunąć o ładnych kilka godzin, bo  w żaden żywy sposób nie zdążę na pierwszą gwiazdkę. Na szczęście zdążyłam przed ostatnią. A Bunia i tak lubię, naprawdę ma złote serce. Chociaż dzięki niemu przybył kolejny kamień do pryzmy dobrych chęci, którymi brukowana jest droga do piekła – najgładsza  nawierzchnia na świecie…

Zdjęcie zrobiłam na parkingu jakiejś stacji benzynowej. Podobno   t e   ssamochody się nie psują.

Bunio – odsłona kolejna

23 listopada, 2008

grafika-sok2-badz-mezny
Wizyta Bunia, który chciał mnie, jak co roku, obdarować czymś żywym na Mikołaja, więc przywiózł lekko podduszoną, ale przepiękną orchideę w doniczce, zainspirowała mnie do napisania tej notki. Podduszenie roślinki wynikało z faktu, że zaniepokoiło go, iż w kwiaciarni zapakowano mu kwiatek – jego zdaniem – za słabo, a to przecież takie delikatne stworzenie. Postanowił nadrobić niedopatrzenie. Dokupił więc papier i wstążeczkę i tak skrępował nieszczęsny storczyk, że nadłamał dwa boczne pędy. Czort wie, dlaczego wykazał tak ogromną troskę – nie wlókł prezentu w garści w pociągu, tylko przewiózł komfortowo: klimatyzowanym samochodem pokonując astronomiczną odległość czterdziestu kilometrów. Wzruszające. Te pędy może jakoś uda mi się uratować, piękna odmiana bardzo ciemnego phalaenopsisa o dużych kwiatach. Na obcojęzycznej metce wyczytałam poważne ostrzeżenie opatrzone wykrzyknikiem. Producent uprzedza, że zarówno roślina jak i cała zawartość doniczki(podłoże) nie jest przeznaczona do spożycia. Zapewne przez roztargnienie zapomniał dopisać, że samej doniczki też nie należy zjeść. Naprawią niedopatrzenie, kiedy ktoś na złość pożre doniczkę, oryginalne pożywienie mu zaszkodzi i wytoczy proces o bardzo wysokie odszkodowanie.
Wizyta modelowego pechowca, dysponującego obecnie bardzo wypasioną bryką(fur-mana właściwie, żeby nie powiedzieć full-mana; mężczyźni – jak wieść niesie – rekompensują sobie osobiste niedostatki protezą w postaci fury lub innych zewnętrznych oznak luksusu, od pięknych dziewcząt po najnowsze modele komórek, czasem dokładają złote łańcuchy, w każdym razie stroją się na kształt rachitycznej choinki, której łysiny zasłania się bombkami i szychem) przypomniała mi o incydencie, który sprawił, że Bunio nabył pierwszy w życiu samochód. Prawo jazdy zrobił wcześnie, ale mimo posiadania odpowiednich środków finansowych auta nie kupował. Pracował wówczas we Wrocławiu, a mieszkał u rodziny w Strzelinie i całkiem wygodnie mu się dojeżdżało. Pociągiem, podróż trwała około 40 min. w jedną stronę. Rano grywał w karty z innymi dojeżdżaczami, do pracy miał blisko, wypicie jakiegoś piwka nie groziło mu poważnymi konsekwencjami i tak sobie istniał na piechotę. Pewnego razu wziął udział w męskim wieczorze. Panowie chcieli zrealizować marzenie: żadnych kobiet, wymyślnych zakąsek, wielkich przygotowań. Miało być „klimatycznie”. Klimat tworzyła gazeta udająca obrus, wędzona słoninka, śledzik i ogórki małosolne na zagrychę, do tego zmrożona biała wódka. I nocne Polaków rozmowy. Bunio do dziś twierdzi, że była to jedna z najbardziej udanych imprez, nikt im talerzyków nie zmieniał, nie musieli uważać na plamy na obrusie, żadna gospodyni nie patrzyła na nich wzrokiem cierpiętnicy, a dyskusja toczyła się wartko i była emocjonująca. Nie chciał powiedzieć o czym. Podobno na tematy filozoficzne(czytaj: poplotkowali sobie o zagadkach bytu, czyli o kobietach, bo to podobno największe zagadki). Dzień wybrali z iście męską logiką – środa im pasowała. Następnego dnia pracowali. Nad ranem Bunio zorientował się, że nie może pokazać się w firmie w stroju, który nosił wyraźne ślady używania, a dokładniej – wyglądał, jakby w nim czyścił kanał połączony z kominem, olej ze śledzików i słonina połączyły się w malowniczą całość z sokiem pomidorowym, kawą i popiołem z papierosów. Natura nieco martwa. Gabaryty Bunia wykluczały pożyczenie garderoby od gospodarza, jako że ten był o niemal 30 cm niższy. Bunio wyliczył, że wsiądzie do pociągu o czwartej rano, wpadnie do domu i akurat wystarczy mu czasu na szybki prysznic i przebranie się. Wsiadł. Odnalazł zaciszny przedział, w którym siedziały dwie starsze panie. Miał pewne problemy z dykcją, jako że gospodarz zadbał o to, żeby płynnego żyta nie zabrakło, nieco niewyraźnie poprosił, żeby go obudziły w Strzelinie(do dziś twierdzi, że nie bełkotał, bo   n i g d y  nie bełkocze), usiadł i zasnął. Kiedy się obudził, nieco przerażony – jako że za oknem okolica była jakaś obca – panie uspokoiły go z uśmiechem: „Niech pan śpi, Szczecina jeszcze nie było”. Okazało się, że od miejsca pracy dzieli go nie 30, a 300 km. W pracy być musiał, sprawa była poważna. Pokonanie przestrzeni wymagało  jednak czasu. Wyszła mu czasoprzestrzeń,  Galileusza, bo pociąg jechał z prędkością znacznie odległą od prędkości światła – jak na potrzeby Bunia była to raczej prędkość bliższa tempu ślimaka. Czasoprzestrzeń  Riemanna kompletnie go nie interesowała, bo nic mu się nie zakrzywiało, czas okazał się absolutnie bezwzględny. W efekcie po powrocie zmienił nie tylko odzież, ale i pracę.Przypadkiem na lepiej płatną, do pieniędzy to on ma ślepe szczęście. A po kilku dniach stał się właścicielem samochodu i nie groziło mu pomylenie peronów i pociągów. Problem męskich i niemęskich wieczorów rozwiązał – woził w aucie ubranie na zmianę. Jakby co. Z pojazdu po wódce nie korzysta – traktuje go jak szafę.
O Buniu pisałam w tym blogu już kilka notek. Większość z „pechem” w tytule”. Lub „Buniem”, co na jedno wychodzi. I to jeszcze nie koniec.
Ilustracją jest grafika, jaka dostałam w postaci kartki dołączonej do listu. Nadawca zapomniał napisać, kto jest jej autorem. Szkoda.

Bunio – odsłona czwarta i nie ostatnia..

4 sierpnia, 2008

Bunio j e s t postacią autentyczną, dostarczającą wciąż nowych przeżyć wszystkim dookoła. Wywiera potężny wpływ na otoczenie, a czyni to naprawdę mimochodem. Tak jakoś mu samo wychodzi. Absolutnie niechcący. I nie sposób się na niego złościć, bo on rzeczywiście nie ma złych intencji. Przeciwnie. Ma najlepsze. Uzupełnia nimi skutecznie wyrwy w brukowanej drodze do piekła, a część pewnie leży w pryzmach na poboczu.Opowiem o jeszcze jednym, szczególnie efektownym kamieniu.
Uroczemu pechowcowi zawdzięczam swoją pierwszą, cudowną wycieczkę do Paryża. Pracowałam wtedy w budżetówce i absolutnie nie było mnie stać na takie fanaberie, ale Bunio znał moją miłość do rozmaitych dzieł sztuki i postanowił, że wyjazd będzie mnie kosztował bardzo niewiele. Jakoś tak mnie zakręcił, że przekonał. Pojechaliśmy we czworo – Bunio czekał na place de la Concorde, wcześniej zapewniwszy nam noclegi w uroczym, maleńkim i starym hoteliku bardzo blisko centrum – na tyle blisko, że do Luwru mogliśmy dotrzeć spacerkiem. Plan był prosty – wychodzimy około dziewiątej rano i zwiedzamy, póki sił starczy, wieczorem kolacja i tak przez dziesięć dni. Wszyscy znaliśmy pechowość Bunia, ale wiedzieliśmy, że wspaniale włada językiem Baudelaire’a, więc jakoś sobie poradzi. A dla nas był bezcenny – Francuzi udają głuchych, kiedy słyszą angielski czy niemiecki – niespecjalnie lubią te nacje. Pierwszy, malutki peszek dotknął Bunia już następnego dnia – podczas śniadania miał minę niewyraźną i raczej odmawiał jedzenia, co wskazywało na jakieś dolegliwości. Przyznał się po malo delikatnych nagabywaniach – pomylił pastę do zębów z kremem do golenia i zanim spostrzegł błąd, miał w ustach sporo piany, której z trudem i – dosłownie – niesmakiem długo się pozbywał. Odprysk pecha poleciał tylko na Basię, która usiłowała stłumić śmiech i jednocześnie pić kawę. Bunio i Basia przebrali się po prychnięciu i przeprali: Basia własną bluzkę, Bunio spodnie(trzeba wiedzieć, że upodobał sobie jasne kolory, więc z góry było wiadomo, że wziął kilka par, bo jedzenie jest plamotwórcze. Prychnęła również obsługująca nas w hotelowej jadalni pani – okazało się,że jest z Jeleniej Góry i pełni funkcję pokojówki, kelnerki, czasem recepcjonistki. Pech ucichł na dni kilka, ukazując się tylko przy okazji zwiedzania La Chapelle – bramka wykrywająca metale na widok Bunia rozdzwoniła sie radośnie – i nie pomogło wyjęcie wszystkiego z kieszeni, oddanie zegarka itd. Czort wie, co metalowego ma w sobie, ale ma na pewno. On sam uważa, że tylko żelazną wolę. Na szczęście ochroniarze po prostu machnęli ręką, więc mogliśmy obejrzeć przepiękną kaplicę – wszyscy. Do drobnych incydentów można zaliczyć to, że gołębie akredytowane przy Sacre Coeur udekorowały mu koszulę i że lunch, który spożywaliśmy przy Centre Pompidou, siedząc na trawniku przy słynnej fontannie, a który Bunio na chwilę odlożył za siebie, został rozjechany przez samochód.
Dużą rzecz wykonał trzy dni przed wyjazdem. Wtedy niewielki rykoszet mnie trafił, bo akurat grzebałam się dłużej niż inni. Zadzwonił telefon, słuchawkę podniosłam z duszą na ramieniu, przerażona, że będę musiała zrozumieć francuski i odetchnęłam z ulgą, słysząc polszczyznę – chociaż w głosie dominowała złość. Bunio dzwonił – nie miał wody w łazience, zdążył się namydlić i prysznic przestał działać. Czy mogę zejść do recepcji, bo on jest unieruchomiony? Mogłam – na szczęście urzędowała w niej już zaprzyjaźniona Polka. Dała mi klucz do innego, pustego akurat pokoju, żebym go wręczyła pechowcowi. Klucz wsunęłam pod drzwi Buniowe, a sama – zgodnie z jego dość nerwowo udzielonym poleceniem – usunęłam się z korytarza. Wróciłam do pokoju, żeby skończyć makijaż. Po kilku minutach ponownie zadzwonił telefon – w tym drugim pokoju też wody nie było, piana na Buniu zaczęła wysychać i podrażniała mu skórę. Wróciłam do recepcji, tym razem pani sprawdziła na dole – wody nie było. Wykonała dwa telefony i uzyskała informację, że duża część dzielnicy jest wyłączona, jakaś awaria. Usuwanie potrwa kilka godzin. Przekazałam wieść wciąż namydlonemu pechowcowi i spokojnie dołączyłam do reszty towarzystwa. Odmówiłam chwilowo kontaktów z Buniem, więc ktoś inny poszedł się dowiedzieć, co dalej. Nasz niepłukany postanowił nie marnować czasu, jakoś się powycierał i poszliśmy w Paryż z drapiącym sie dyskretnie po różnych częściach ciała przyjacielem. Akurat tego wieczoru jedliśmy kolację na Montmartre, stolik był zamówiony na 23-cią. Kolacja była wspaniała, wino doskonałe, więc w „domu” znaleźliśmy się około trzeciej, nadal rozbawieni. No i czekała niespodzianka – okazało się, że Bunio nie tylko nie zakręcił kranu, ale w dodatku prysznic typu”słuchawka” przypadkiem skierował na pokój – zalewając dokładnie wykładzinę, podłogę i własne obuwie. Zanim obsługa hotelowa zorientowała się w sytuacji, minęło sporo czasu. Oczywiście nikt nie miał pretensji do sprawcy wypadku, Polka zdążyła widocznie opowiedzieć o pechu. Do końca pobytu byliśmy traktowani jak rodzina królewska – dbano o naszą grupkę szczególnie pieczołowicie.
Bunio kocha Francję – ma ogromną wiedzę, potrafi godzinami opowiadać o jej historii, wyśmienicie zna język. Niech już sobie ma tego pecha, jest naprawdę niezastąpionym towarzyszem podróży. Umie wynaleźć miejsca rzadko odwiedzane przez turystów, a urokliwe. Niemal spokojnie znosi nadmiar troski znajomych – kiedy to przed wspólnym wyjazdem proszą o to, żeby zabrał paszport, zapasowe okulary, bieliznę, ładowarkę, telefon(i tak zapomniał uruchomić roaming)… Wszyscy go szalenie lubimy, oczywiście oprócz kobiet, w których Bunio pechowo lokuje swoje uczucia. Kiedy tylko przestaje je lokować w jednej, przenosząc na inną zgoła – ta pozostawiona odłogiem zaczyna dostrzegać zalety naszego przyjaciela.

Lekko i letnio

11 lipca, 2008

Zacznę od takiej myśli, która się na mnie rzuciła z drapieżnością Harpii – blog, net, czaty – to taka fatamorgana. Najpierw widzisz palmy, pałace, hurysy, pięknookich beduinów, wielbłądy. Potem znikają kolejno: pałace, odaliski, beduini – i zostajesz sam na sam z wielbłądem. Najgorsze, że widzisz go w lustrze…
A teraz lekko i letnio wrócę do Bunia, o którym już wprawdzie pisałam dwukrotnie w tym blogu, ale było to tylko sygnalizowanie problemu. Bunio byłby doskonałym, wręcz modelowym bohaterem serialu pt.”Pechowiec”, a scenarzyści powinni oddać mu swoje tantiemy – jego życiorys jest gotowcem, nie wymaga nawet najmniejszych poprawek.
Wyczyny w postaci „przypadkowego” zerwania gazowego junkersa ze ściany w moim domu, utraty zęba przedniego górnego podczas zwyczajnego pływania w oceanie – i bez kolizji z czymkolwiek, choćby z wodorostem, trafienie korkiem od szampana dokładnie w żyrandol oraz szereg innych, drobnych wydarzeń – wszystko to dowodzi, że Bunio jest właścicielem pecha-giganta.
Do drobnych zdarzeń zaliczam takie na przykład: jedziemy zwiedzać Polskę, kilka samochodów, namioty, doskonałe nastroje. Bunio troszczy się o – jego zdaniem nieco ofermowate – kobiety i zawiązuje białe kokardki na linkach namiotów, bo jeszcze któraś nie zauważy i rozbije śliczne kolano. Po czym trzeba opatrywać kolano Bunia – nie zauważył kokardek.
W sylwestrowy wieczór potrafił omamić zamykającą właśnie sklep ekspedientkę, rzutem na taśmę nabył alkohol(na dużej prywatnej imprezie odpowiadał za trunki) i wyrąbał się następnie z całym tym nabojem na śliskich schodach. Ktoś inny pewnie po prostu wstałby, pozbierał butelki i poszedł – Buniowi udało się stłuc wszystko, zbieranie musiałoby polegać głównie na ssaniu i lizaniu w miejscu publicznym. Ocalał tylko szampan…a pani zdążyła już zamknąć sklep i uodpornić się na Buniowe prośby przy pomocy metalowych sztab i nagle nabytej głuchoty.
To właśnie jemu – w uporządkowanych do bólu i akuratnych Niemczech – urywa się klamka w publicznej toalecie i musi czekać uwięziony w niej na nadejście pomocy. To on podczas wichury przestawia – na wszelki wypadek – samochód spod drzewa na podwórze i następnego dnia musi wstawić nową szybę – rzecz jasna przednią – bo trafiła w nią dachówka. Drzewo nie straciło nawet jednej gałęzi.
W jednej dziedzinie Bunio ma kolosalne szczęście – pewnie w ramach rekompensaty ze strony Fatum, które chyba ma wobec niego jakieś poczucie winy. Otóż Bunio nie tylko ma pieniądze, ale wszystkie operacje finansowe, jakich dokonuje, kończą się niebywałym wręcz sukcesem. Twierdzi, że decyzje podejmuje na nos, wyczucie, przypadkowo lub pod wpływem nagłego olśnienia. Posiadanie odpowiednich zasobów umożliwia mu podróże. Zniesmaczony polską zimą postanowił pod koniec lutego pojechać do Grecji, zwiedzając po drodze co się da. Miał wrócić na początku maja, tak żeby towarzyszyć nam w wyjeździe do Francji. Pojechał. Strasznie okrężną drogą, przez Szwajcarię, która mu się napatoczyła przypadkiem, jako kraj niezwiedzony. Do samochodu(specjalnie nabył volkswagena T3, wyposażonego w lodówkę, kuchenkę, klimatyzację i inne luksusy) przytroczył rower – zamierzał zostawiać auto na campingach, a miasta zwiedzać przy pomocy środka komunikacji łatwiejszego w parkowaniu i eliminującego problem stania w korkach. Rower nabył duży, jako że wzrost Bunio posiada stosowny do pecha – około dwóch metrów. I pojechał. Najpierw telefonował do Polski, czasem nawet używał skype’u, bo na cywilizowanych noclegowiskach Europy taka możliwość istnieje, po czym zamilkł na mur. Jego telefon nie odpowiadał, abonent był wciąż poza zasięgiem i zaczęliśmy się nieco niepokoić, czy aby nie wpadło mu do głowy zdobywanie alpejskich szczytów, bo w górach pech Bunia eksploduje ze zwiększoną siłą. I tuż przed świętami zadzwonił. Z Włoch. Ze szpitala. Pozwiedzał na rowerze San Marino, potem zjeżdżał stromą ulicą na camping, potem… nie pamięta. Reszty dowiedział się z miejscowej gazety. Dokładniej – po odzyskaniu przytomności ujrzał swoje zdjęcie na pierwszej stronie tejże gazety. Do fotografii pozował leżąc, a towarzystwie ratowników. Oni nie leżeli, mieli dość dużo pracy, którą zapewnił im właśnie nasz przyjaciel. Wypadku jako takiego nikt akurat nie widział, najprawdopodobniej Bunio wyleciał z pojazdu przez kierownicę, bo prędkość roweru nie skorelowała się z jego prędkością. Na trzeciej stronie gazety serwis fotograficzny był jeszcze bogatszy – Bunio dowiedział się, dlaczego stracił sweter i spodnie i kto odpowiada za ich pocięcie. Pomyśleć, jak wielu ludzi marzy o tym, żeby dostać się na pierwsze strony gazet, jak bardzo się starają, ile podejmują działań. Bunio po prostu wsiadł na rower. Wystarczyło, żeby robił za sensację dnia w niewielkim San Marino. Maleńkiej enklawie w wielkiej Unii Europejskiej – w której ubezpieczenie, wykupione przez pechowca, nie działało. Parę kilometrów bliżej i dalej – owszem. Po dwóch dniach przewieziono go do włoskiego szpitala, uznając, że już nadaje się do transportu. Rachunek ze szpitala w San Marino musiał jednak zapłacić. Dwie osoby z grona przyjaciół-i-znajomych odbyły niezaplanowaną wycieczkę do Włoch, żeby przywieźć z powrotem do Polski wstrząśniętego mózgowo i dysponującego nieco nadpękniętą miednicą delikwenta. Pech dotknął emerytowaną pielęgniarkę z jego rodziny, która poczuła się zobowiązana do opieki – i nie opuścił Bunia, zmuszonego do przyjęcia pozycji horyzontalnej i odbywania wyroku w postaci konieczności oglądania telewizji, jako że do internetu dostępu nie miał, laptop przydawał mu się tylko w charakterze tacy. Pech trafił rykoszetem i w nas – w ramach rozrywania pacjenta grywaliśmy z nim w brydża. Ktoś musiał przecież grać z nim w parze. Uważam, że zbyt często wypadała moja kolej. Rzecz jasna dostaje same blotki, kiedy Ty masz akurat mocną kartę, albo ma renons w wylicytowanym kolorze.
Nie mogę namierzyć źródła, ale pamiętam,że kiedyś czytałam o pewnym eksperymencie, przeprowadzonym przez zespół psychologów. Przed wieżowcem przez kilka dni kładli skórkę od banana – zawsze ślizgali się na niej ci sami mieszkańcy.
Syndrom Bunia zaczyna mnie skłaniać do stosowania jakiejś magii – może białej? Wrócę do „Złotej gałęzi” Frazera, tam na pewno znajdę jakieś wskazówki, wykorzystam zioła z ogrodu, zasięgnę rady nietoperza, który siedzi na moim ramieniu. W końcu karmię go różami, to go zobowiązuje ;)

Mam do Was prośbę – chcę zarekomendować blog, który ma kilka walorów, moim zdaniem istotnych – jego autor ma niewątpliwy talent narracyjny, a to, co pisze, jest autentyczne. Debiutuje w WordPressie. W powodzi gadania o kieckach i gadaniny o emocjach podstarzałych podlotków blog Yoyo jest czymś nowym i świeżym. Polecam. Radzę czytać od najstarszego wpisu, inaczej łatwo się pogubić.

Jeszcze jedno – gorąco dziękuję, Sir Lancelocie, za przekład mojego tekstu na angielski(Trzy moralitety z syreną w tle). Miło mi,że uznałeś, że jest tego wart ;)

Zawór bezpieczeństwa

6 lutego, 2008

W każdej rodzinie powinien być – i przeważnie bywa – tzw. dyżurny wariat. Z reguły jakis kuzyn, kuzynka, ciotka, ktoś kto zwalnia pozostałych członków rodu z konieczności popełniania drobnych idiotyzmów, koncentrując w jednej osobie talent do popełniania niewielkich lub większych szaleństw.

W mojej rodzinie padło na jedną z ciotek – kuzynkę Mamy. Pamiętam pierwszy kontakt z Wandeczką(tak się wabi). Byłam wtedy mocno podrośniętym dzieckiem. Podczas kolacji oddelegowano mnie do otworzenia drzwi komuś, kto nie potrafił odkleić palca od dzwonka. Otworzyłam – o przycisk urządzenia do alarmowania o wizycie opierała się osoba w trampkach objuczona plecakiem i kompletnie mi obca. Zamiast powitania usłyszałam pytanie: “A ty kto?”, na które wcale nie oczekiwano odpowiedzi. Baba energicznie wparowała do naszego domu, w przedpokoju z rozmachem uwolniła się od plecaka i oznajmiła oniemiałej rodzinie, zgromadzonej przy kolacji: “Oto jestem! Co za radość!”, po czym rozsiadła się przy stole, zajmując moje miejsce.

(more…)

Pech(aneks)

7 grudnia, 2007

Pechowość Bunia szczególnie mocno ujawnia się podczas wszelkich wyjazdów wakacyjnych, a jednocześnie wszyscy bardzo lubimy jego towarzystwo. Może dlatego, że obecność aż tak wielkiego pechowca zabezpiecza(statystycznie) wszystkich innych przed szturchnięciami losu. Bunio jest pilnowany przed takim wyjazdem – co chwilę ktoś dzwoni do niego, upewniając się, czy wziął paszport(raz wracał z granicy, bo zapomniał niezbędnego dokumentu), prawo jazdy, skarpetki, ręcznik itd. Bunio jako perfekcjonista również stara się dokładnie wszystko przygotować. Metoda Bunia polega na tym, że wstaje rano i gromadzi w pokoju te rzeczy, których użył, czyli można domniemywać, że zechce ich użyć również podczas wyjazdu. Sterta rośnie. Jasne, że wszystkich nie da się zapakować do samochodu osobowego, więc następny krok to odrzucanie tych, bez których da się wytrzymać. Tak spreparowany bagaż zostaje wrzucony do wielkiej torby i Bunio uważa, że ma wszystko. Nigdy nie ma – zdarzyło mu się wpakować stertę tego, bez czego da się żyć, a zostawić „niezbędniki” w domu.

(more…)

Pech

26 listopada, 2007

Bunio należy do pechowców straszliwych. Pechowiec niestraszliwy sam ponosi skutki swojego pecha – Bunio obdarza nimi otoczenie. W moim domu przy okazji imprezy towarzyskiej otwierał szampana. Zwyczajnego na szczęście – czyli rosyjskiego. Cenność trunku była niewielka, więc uznałam, że można mu powierzyć tę czynność. Nie przewidziałam, że Bunio potrafi zamienić każde działanie w totalną porażkę. Trafił w żyrandol. Tzw. zwis trzypłomieniowy. Płomienie zgasły wszystkie. Po włączeniu bezpieczników okazało się, że to, co chrzęściło pod nogami było resztkami przedwojennego klosza. Co z tego, że stłukł się tylko jeden? Trzeba było kupić trzy jednakowe. Co gorsze – pretensje powinnam mieć właściwie do siebie. Powinnam pamiętać, że Bunio we własnym domu otwierając czerwonego szampana(wyjątkowe paskudztwo) chciał to zrobić efektownie, więc nieco wstrząsnął przed otwarciem. Udało mu się oblać część gości – co nie było takie złe – gości się wypierze, a być wykąpaną w szampanie… marzenie… Problem w tym, że oprócz gości oblał też świeżutko malowane, białe ściany – przyjęcie urządził z okazji zakończenia remontu.

(more…)

Moralitet z piłą w tle

16 listopada, 2007

Władze miasta kupiły projekt wysokiego budynku. Za wysokiego, jak się okazało. Obecność specyficznego podłoża i regularna wystrzałowa eksploatacja granitu w granicach miasta wykluczyły możliwość wzniesienia wieży Babel. Kupiony projekt nie mógł się jednak zmarnować, urzędnik wziął więc nożyczki i pociął go na trzy części w poprzek. W efekcie pierwszy blok ma piwnice, drugi nic, trzeci strychy. Wszystkie mają ogromne klatki schodowe z miejscem na windy i zsypy. W zamian mieszkania dysponują „pokojami” o powierzchni np. siedmiu metrów kwadratowych.W takim cudzie mieszka Ewa – smukła i śliczna. (more…)

TRZY MORALITETY Z SYRENĄ W TLE

29 października, 2007

Opowieść pierwsza: Lewitujący dom

Mieszkanie w starym, niemal stuletnim domu ma mnóstwo zalet – duży metraż!(można wkładać płaszcz w przedpokoju nie obijając sobie rąk o ściany) – ale i pewne niedogodności, do których należy palenie w piecu centralnego ogrzewania. Ta czynność okazała się szczególnie parszywa którejś późnej jesieni w obliczu faktu, że komary uznały naszą piwnicę za przytulne zimowisko. Nie zamierzały jednak spać, a kiedy się nie śpi, to chce się jeść. Pożywienie samo im się pchało w ssawki, bo co kilka godzin trzeba było podrzucić do pieca. Palacze (mój brat i ówczesny mąż – system dwuzmianowy) karmili piec i komary równocześnie. Mnie zwolniono z akcji dożywiania zwierząt, bo akurat byłam w ciąży i uznano mój odpoczynek i dbanie o siebie za zajęcie wystarczająco wyczerpujące. (more…)