Archive for Listopad 2008

Ostatni(?) barokowy film

27 listopada, 2008

grafika-sok3-cwicz-miesnie-ducha2
„Wszystko, co nie jest zabronione, jest obowiązkowe.” Murray Gell-Mann
To, co zabronione jest obowiązkowe tym bardziej.

Kapitan Ahab musiał zginąć. Ścigał białego wieloryba, ucieleśnienie zła. Chciał je zniszczyć i zbawić świat. Popełnił błąd w założeniu – zło jest rozproszone, każdy dostał jego część. Żeby je wyeliminować, trzeba zniszczyć i siebie.
W „Jądrze ciemności” Conrad pisze: „Odkryłem dziwną rzecz: nie wyobrażałem go sobie nigdy jako działającego, tylko jako rozprawiającego.(…) Ten człowiek przedstawiał mi się jako głos”. Coppola w „Czasie Apokalipsy” niemal dosłownie realizuje koncepcję Conrada. Kurtz(Brando) jest filmowany w półmroku, tak kadrowany, żeby zwrócić uwagę widza na jego poruszające się w nieruchomej twarzy usta. Wtedy jeszcze jest złem, białym wielorybem dla ścigającego go Willarda. Słowo jest narzędziem, którym Kurtz się posługuje. Po mistrzowsku. Dubbing zniszczyłby to, co ogromnie ważne: brzmienie głosu Brando. Tak sugestywne, że niemal hipnotyczne. Zło jest zamknięte w słowach. I słowa trafiają do Willarda, on je chłonie,
Usiłowałam policzyć głowy w tym filmie, szybko zaniechałam – za wiele tego. Te na palach w świątyni, ta, która spada na nogi Willarda, głowa Kurtza, głowa Willarda otwierająca film. Głowy do ścięcia i głowy, w których tkwi jądro ciemności. Szaleństwo dotyczy umysłu, nie serca. U Conrada tego nie ma – on tylko sugeruje obłęd bohatera, Coppola – obłęd eksponuje. Willard ma wytropić i zniszczyć Kurtza, ale nie Duvalla, który przecież podejmuje równie obłąkańcze decyzje; słynna scena, dziś już klasyczna, to nalot helikopterów na wietnamską wioskę przy wtórze „cwału walkirii” z opery Wagnera. Wszystko tam świadczy o szaleństwie, zabijanie zastępuje świąteczne rytualne orgie, helikoptery to mechaniczne menady, rozszarpujące na strzępy tych, którzy próbowali pozostać poza rytuałem, nie chcieli  brać udziału w obrzędach. Duvall wydaje okrutny rozkaz, bo chce spokojnie surfować – w imię zaspokojenia chęci „boga” giną Wietnamczycy, ale tak naprawdę nie „zapach napalmu o świcie” sprawia mu rozkosz, to możliwość decydowania o czyimś życiu i śmierci. Sprawdza, jak daleko może się posunąć – i nie znajduje granic. Jest syty i zadowolony, bóg dostał swoją ofiarę. Jakby wojna była świętem, podczas którego wszystko jest dozwolone – wszystko to,  co na co dzień jest zabronione. Dobro i zło okazują się dwoma biegunami tego samego magnesu, zamieniają się miejscami, a wszystkie wydarzenia i tak toczą się między nimi. Każdy uczestnik jest bogiem podczas tej fiesty – i ponosi odpowiedzialność jedynie przed sobą. Nie fatum kieruje nimi – oni zmuszają los do posłuszeństwa.
Widziałam ten film z dwoma różnymi zakończeniami. Jakby Coppola nie był pewny, co tak naprawdę chce powiedzieć widzowi. W jednej z nich Willard po zabiciu Kurtza niszczy jego obóz, w drugiej – sam zajmuje jego miejsce, całkowicie się z nim identyfikując. Coppola cytuje dosłownie Conrada: „Umysł Kurtza był zupełnie jasny. Natomiast jego dusza była obłąkana”. Jądro ciemności zaczyna się więc rozprzestrzeniać w człowieku, wypierając całą jasność, jeśli zaczyna się od szaleństwa moralnego. I żadna religia nie wdrukowuje w nikogo moralności nieprzekraczalnej, a często bywa przeciwnie – fanatycy usprawiedliwiają swój moralny obłęd czyniąc z Boga swoje narzędzie.
Jest jeszcze jedno – w tym święcie nie uczestniczą kobiety – są jego ofiarami, ginącymi w mękach podczas nalotu, lub ozdobami(show dla żołnierzy z udziałem dziewczyn z „Playboya”). W spektaklu dobra i zła kobieta ma tylko ciało.

Napisałam o tym filmie, bo wciąż uważam go za jedno z arcydzieł. To tylko luźne uwagi, nie recenzja. Coppola mówi obrazem, a jego przesłanie budzi niepokój.

Nie znam autora tej grafiki, ale znam tytuł: „Ćwicz mięśnie ducha”.

Bunio – odsłona kolejna

23 listopada, 2008

grafika-sok2-badz-mezny
Wizyta Bunia, który chciał mnie, jak co roku, obdarować czymś żywym na Mikołaja, więc przywiózł lekko podduszoną, ale przepiękną orchideę w doniczce, zainspirowała mnie do napisania tej notki. Podduszenie roślinki wynikało z faktu, że zaniepokoiło go, iż w kwiaciarni zapakowano mu kwiatek – jego zdaniem – za słabo, a to przecież takie delikatne stworzenie. Postanowił nadrobić niedopatrzenie. Dokupił więc papier i wstążeczkę i tak skrępował nieszczęsny storczyk, że nadłamał dwa boczne pędy. Czort wie, dlaczego wykazał tak ogromną troskę – nie wlókł prezentu w garści w pociągu, tylko przewiózł komfortowo: klimatyzowanym samochodem pokonując astronomiczną odległość czterdziestu kilometrów. Wzruszające. Te pędy może jakoś uda mi się uratować, piękna odmiana bardzo ciemnego phalaenopsisa o dużych kwiatach. Na obcojęzycznej metce wyczytałam poważne ostrzeżenie opatrzone wykrzyknikiem. Producent uprzedza, że zarówno roślina jak i cała zawartość doniczki(podłoże) nie jest przeznaczona do spożycia. Zapewne przez roztargnienie zapomniał dopisać, że samej doniczki też nie należy zjeść. Naprawią niedopatrzenie, kiedy ktoś na złość pożre doniczkę, oryginalne pożywienie mu zaszkodzi i wytoczy proces o bardzo wysokie odszkodowanie.
Wizyta modelowego pechowca, dysponującego obecnie bardzo wypasioną bryką(fur-mana właściwie, żeby nie powiedzieć full-mana; mężczyźni – jak wieść niesie – rekompensują sobie osobiste niedostatki protezą w postaci fury lub innych zewnętrznych oznak luksusu, od pięknych dziewcząt po najnowsze modele komórek, czasem dokładają złote łańcuchy, w każdym razie stroją się na kształt rachitycznej choinki, której łysiny zasłania się bombkami i szychem) przypomniała mi o incydencie, który sprawił, że Bunio nabył pierwszy w życiu samochód. Prawo jazdy zrobił wcześnie, ale mimo posiadania odpowiednich środków finansowych auta nie kupował. Pracował wówczas we Wrocławiu, a mieszkał u rodziny w Strzelinie i całkiem wygodnie mu się dojeżdżało. Pociągiem, podróż trwała około 40 min. w jedną stronę. Rano grywał w karty z innymi dojeżdżaczami, do pracy miał blisko, wypicie jakiegoś piwka nie groziło mu poważnymi konsekwencjami i tak sobie istniał na piechotę. Pewnego razu wziął udział w męskim wieczorze. Panowie chcieli zrealizować marzenie: żadnych kobiet, wymyślnych zakąsek, wielkich przygotowań. Miało być „klimatycznie”. Klimat tworzyła gazeta udająca obrus, wędzona słoninka, śledzik i ogórki małosolne na zagrychę, do tego zmrożona biała wódka. I nocne Polaków rozmowy. Bunio do dziś twierdzi, że była to jedna z najbardziej udanych imprez, nikt im talerzyków nie zmieniał, nie musieli uważać na plamy na obrusie, żadna gospodyni nie patrzyła na nich wzrokiem cierpiętnicy, a dyskusja toczyła się wartko i była emocjonująca. Nie chciał powiedzieć o czym. Podobno na tematy filozoficzne(czytaj: poplotkowali sobie o zagadkach bytu, czyli o kobietach, bo to podobno największe zagadki). Dzień wybrali z iście męską logiką – środa im pasowała. Następnego dnia pracowali. Nad ranem Bunio zorientował się, że nie może pokazać się w firmie w stroju, który nosił wyraźne ślady używania, a dokładniej – wyglądał, jakby w nim czyścił kanał połączony z kominem, olej ze śledzików i słonina połączyły się w malowniczą całość z sokiem pomidorowym, kawą i popiołem z papierosów. Natura nieco martwa. Gabaryty Bunia wykluczały pożyczenie garderoby od gospodarza, jako że ten był o niemal 30 cm niższy. Bunio wyliczył, że wsiądzie do pociągu o czwartej rano, wpadnie do domu i akurat wystarczy mu czasu na szybki prysznic i przebranie się. Wsiadł. Odnalazł zaciszny przedział, w którym siedziały dwie starsze panie. Miał pewne problemy z dykcją, jako że gospodarz zadbał o to, żeby płynnego żyta nie zabrakło, nieco niewyraźnie poprosił, żeby go obudziły w Strzelinie(do dziś twierdzi, że nie bełkotał, bo   n i g d y  nie bełkocze), usiadł i zasnął. Kiedy się obudził, nieco przerażony – jako że za oknem okolica była jakaś obca – panie uspokoiły go z uśmiechem: „Niech pan śpi, Szczecina jeszcze nie było”. Okazało się, że od miejsca pracy dzieli go nie 30, a 300 km. W pracy być musiał, sprawa była poważna. Pokonanie przestrzeni wymagało  jednak czasu. Wyszła mu czasoprzestrzeń,  Galileusza, bo pociąg jechał z prędkością znacznie odległą od prędkości światła – jak na potrzeby Bunia była to raczej prędkość bliższa tempu ślimaka. Czasoprzestrzeń  Riemanna kompletnie go nie interesowała, bo nic mu się nie zakrzywiało, czas okazał się absolutnie bezwzględny. W efekcie po powrocie zmienił nie tylko odzież, ale i pracę.Przypadkiem na lepiej płatną, do pieniędzy to on ma ślepe szczęście. A po kilku dniach stał się właścicielem samochodu i nie groziło mu pomylenie peronów i pociągów. Problem męskich i niemęskich wieczorów rozwiązał – woził w aucie ubranie na zmianę. Jakby co. Z pojazdu po wódce nie korzysta – traktuje go jak szafę.
O Buniu pisałam w tym blogu już kilka notek. Większość z „pechem” w tytule”. Lub „Buniem”, co na jedno wychodzi. I to jeszcze nie koniec.
Ilustracją jest grafika, jaka dostałam w postaci kartki dołączonej do listu. Nadawca zapomniał napisać, kto jest jej autorem. Szkoda.

Nie chciałam, samo wyszło

15 listopada, 2008

biala-roza-ze-sztyletem-033duze
Na zajęciach mieliśmy rozmawiać m.in. o symbolach i archetypach. Jung pewnie cierpiał w zaświatach. Grupę znałam dość dobrze, ale miałam „gości” – trzech facetów z przeszłością. I trzech ich „aniołów stróży”. Ćwiczenia jak ćwiczenia –  po twarzach można było poznać, dla kogo temat jest „ziemią niczyją”, a kto przykładnie poczytał.
Wymyśliłam, że na środku sali stanie stół przykryty białym, wykrochmalonym obrusem – nie żadnym tam „plamoodpornym” – lnianym. Na nim chleb – pięknie wypieczony i pachnący. Symbol jak cholera! Symbol symboli. Obok wielki, ostry nóż. W chlebie ukryłam spreparowany przy pomocy zaprzyjaźnionego plastyka – balonik z czerwoną farbą. Ciśnienie miało spowodować, że farba tryśnie – na mnie i wszystko wokół. Taki malutki performance, do którego właściwie nie miałam prawa. Na próbach – działało jak złoto! Jeszcze tylko poprosiłam, żeby uczestnicy zapomnieli o kamerze(miała dokumentować zajęcia). Ciekawe, że kobiety zapomniały łatwiej, faceci stroszyli piórka o wiele dłużej.
Rozmawiamy.  Zaczyna się robić ciekawie. Chleb determinuje dyskusję. Padają interpretacje oczywiste – życie, Bóg, praca, mądrość, gościnność, przyjęcie do rodziny(jedna osoba cytuje „pater noster”), kombinują w temacie”chleb i igrzyska”. Wprawiam ich w zakłopotanie wspominając o „łasce Sodomy” – obfitości jadła.
Piotr – zachęcony przeze mnie – sprawdza, czy nie jest słodki – nie jest(„słodki jest chleb kłamstwa”). Trochę się bałam, że ukroi i zdemaskuje mój podstęp, ale odrywa kawalątek skórki z boku. Jaśku – dość nerwowo – konstatuje, że to pierwsze zajęcia, z których nie wyjdzie głodny. Ktoś inny proponuje mu wódę „zamiast”. Uznają, że chleb nie nadaje się na „zagrychę”, że czuliby się dziwnie, pijąc pod suchy chleb. Pod kiszonego ogóreczka – owszem.
Włazimy powoli  w Junga i jego koncepcję. Ma swoich zwolenników i przeciwników – są tacy, co słupki odrobili. I tacy, co improwizują – tych szczególnie lubię, bo zmuszają się do nadmiernego wysiłku. Moi „inni” głównie milczą.
Zaczyna się robić za gorąco, argumenty dotykają ludzi, nie ich postaw. Ktoś wreszcie zwraca uwagę na nóż. Interpretacje sypią się jak z rękawa, mój operator zza statywu rzuca uwagę, że powinien być krzemienny, wtedy poszukałby ofiary(czuję lekki niepokój, on przeciez wie, jaka scena nastąpi, może ją „spalić”). Na szczęście wchodzą w inne znaczenia: symbol falliczny, płomień. Sprawa przerwy staje na ostrzu noża – palacze muszą uzupełnić poziom nikotyny. Proszę bardzo.
Wracają niepoganiani. Któraś z dziewczyn wspomina o indywiduacji(Jung), która – jako świadome działanie – dana jest tylko wybranym, inni skazani są na nieświadomą, poprzez archetypy i symbole.Przypominam im o szczególnej mocy archetypów w sytuacjach granicznych(np. w niebezpieczeństwie czy w miłości). Ustalamy, mimo wielu zastrzeżeń, że symbol jest elementem języka archetypów, że łączy nieświadomość ze świadomością. Tomek(urodzony i wychowany  w Niemczech, dwujęzyczny) mówi o tym, że niemieckie Sinnbild jest zrostem sinn(znaczenie) i bild(obraz), byłby to więc jeden z argumentów przemawiających na korzyść tej tezy. Ciekawe, czy wyczytał, czy sam wpadł na taki pomysł, po zajęciach go zapytam. Kątem oka widzę, że „nowi” zaczynają się nudzić – w pierwszej części zajęć dwaj z nich czasem się odzywali. Ewa pyta, co to wszystko właściwie ma wspólnego z tematem zajęć, miała być mowa o prawach artysty. Mieliśmy też odpowiedzieć na pytanie czy nie-artyści mają równe prawa. Nareszcie! Wstaję. Podchodzę do stołu.  Spokojnie. Mam świadomość nadmiernej oczywistości moich jaskrawo czerwonych paznokci, obecności operatora itd. Z rozmachem wbijam nóż w chleb i…
I nic. Zawiodła technika. Stoję przed nimi i patrzę  – dość bezradnie. Nagle podchodzi do mnie jeden z tych z „ciekawą” przeszłością i bardzo nieciekawą teraźniejszością. Z krzesła podnosi się jego opiekun, czujny, ale niezdecydowany. A on z niesamowitą delikatnością, niemal tkliwie – wyjmuje nóż z chleba. Widzi, że ostrze jest  czerwone. I traci możliwość ruchu. Nic nie robi – trwa. Straszliwie powoli, w ciszy, pyta mnie – „dlaczego?” Z dziecięcą pretensją, całkowicie bezradny i bezbronny. Gdybyście zobaczyli jego twarz! I twarze innych…
Łamię rytuał – zazwyczaj uśmiecham się i dziękuję wszystkim za udział w zajęciach. Proszę o wypełnienie arkuszy ewaluacyjnych. Pozwalam na kilkanaście minut swobodnej paplaniny. Nie tym razem. Cisza po jego pytaniu jest przejmująca. Odczekuję dłuższą chwilę – patrzę na nich. Wychodzę z sali bez słowa. Drzwi zostawiam otwarte – i wciąż słyszę ciszę. Drażni mnie stukanie moich szpilek w pustym korytarzu. Nie ruszają się, nie wychodzą, zatrzymali się w ciągłym biegu. Dopiero po pewnym czasie zaczynają mówić – prawie wszyscy jednocześnie(to znam już z nagrania).
Mój operator jest zachwycony, chce zrobić z tego materiału etiudę. Pokazuje mi  sceny, które wejdą, twarz tego faceta pozbawionego szyi, za to z dobrze rozwiniętymi mięśniami. I dłoń z nożem. Nie chcę, nie zgadzam się, zdjęcia są zbyt intymne. Film miał tylko dokumentować – nic więcej. Chciałam, żeby zrozumieli, że do prowokacji powołany jest artysta, a nie każdy. Chciałam, żeby doszli do wniosku, że popkultura nie powinna korzystać z takiego narzędzia współczesnej sztuki, jakim jest prowokacja. Że to „teren zastrzeżony”, strefa niebezpieczna. Pokazać im całą kiczowatość mojego działania. Nie wyszło. Wyszło coś zupełnie innego.

Zanotowałam tu tylko – bardzo chaotycznie – posiekane fragmenty tego, co się wydarzyło. Zdjęcie zrobiłam sama. Dzisiaj. Czarna róża poddała się – przekwitła. Białe – pachną mocniej niż latem. I są piękniejsze.

Akt woli

11 listopada, 2008

polnar-zolta1

To niby nie jest nowy wpis, zaledwie odkurzony, ale bardzo aktualny. Dedykuję go Blaszanemu Koziołkowi, za bezwarunkową akceptację i powstrzymanie się od głoszenia kazań. Obraz namalował jeden z moich ulubionych malarzy – Bolek Polnar i nazwał go po prostu: „Żółta”. Zdjęcie – moje. Wracam z najdalszej podróży  i wciąż nie chcę rozpakować walizek.

Właściwie jest dobrze. Ani o jeden księżyc z wiele czy za mało. Tyle uderzeń serca, ile trzeba. Nie za wiele gwiazd. Dom. Ostrożność wobec obcych. Tyle ciepła dla bliskich, ile są w stanie znieść. Wszystko akuratnie poukładane. Na swoim miejscu. Buty, rękawiczki, książki. Nawet cierpienia w miarę, tyle ile należy wytrzymać, żeby odróżnić od niego radość nie-cierpienia. Starannie wybrana muzyka z absolutnie posłusznego głośnika. Ludzie i zwierzęta troszczą się o mnie. Kwiaty przyzwoicie umierają w wazonie, w którym codziennie zmieniam wodę. Zadbano i o to, żeby dzwonek powiadamiał mnie o wizytach.
– Kto tam? Jestem nieubrana, proszę poczekać!
– Nie szkodzi, wielu zastaję nieubranych.
– Kim jesteś?
– Aniołem Twojej śmierci. Przyszedłem zabrać Cię na spacer.
Za drzwiami stoi wspaniały okaz ludzkiego samca: elegancki, pięknie pachnący, doskonale ubrany, uśmiechnięty. Patrzy mi prosto w oczy.
– Nie znam Cię, chociaż masz w sobie coś znajomego…
– Znasz, znasz. Zanim się urodziłaś – byłaś martwa. Potem umierałaś wiele razy.

– Naprawdę muszę się ubrać. Nie mogę tak wyjść.
– Możesz. Wszystko możesz, bo już czas.
– Rzeczywiście mogę, wszystko już poukładałam, zostawiłam porządek. Tylko jeszcze kilka słów komuś napiszę.
– Nie pisz. Przyszedłem, bo w tym uporządkowanym świecie nie ma dla Ciebie miejsca.

Budzę się i gorączkowo przywracam chaos. Uspokojona. Wiem już, że kiedy wszystko wokół mnie znajdzie się na swoim miejscu, kiedy odbiorę rzeczom ich znaczenie, zadzwoni dzwonek. Chciałabym tylko, żeby ten wilk, którego widziałam w zwierzyńcu, zamknięty w klatce i uporczywie biegający wzdłuż siatki, tam i z powrotem, wydostał się wreszcie na wolność. I żeby żaden bezmyślny dzieciak nie oblewał benzyną pszczół i nie rzucał między nie płonącej zapałki, żeby patrzeć, jak pięknie płoną żywe, maleńkie pochodnie.

Jedyne, co dostałam naprawdę na własność, co posiadam bezwarunkowo – to życie. Mam więc prawo je przerwać w dowolnym momencie, precyzyjnie wybranym. W ten sposób mogę zyskać przewagę nad czasem, władać śmiercią, której nie będę posłuszna. Przyjdzie, kiedy ją wezwę i zmuszę do zaistnienia. To ja zdecyduję o tym, jak będę na jej przyjęcie ubrana, nie zaskoczy mnie żaden dzwonek. Myślenie o tym, jak wielką mam nad nią władzę, sprawia mi przyjemność niemal fizyczną. Mam do niej wszystkie prawa. Zastrzegłam je sobie. Ostemplowałam znaczkiem “c” w kółeczku. Wytatuowałam. Nie mam obowiązku żyć, jedynym moim obowiązkiem jest dyskurs – poznanie poprzez operacje myślowe. Nie przez postrzeganie i intuicję – ten rodzaj poznania toczy się równolegle, obarczony błędami i złudzeniami. Posiadam życie. Decyduję o nim. Każdy ma prawo przerwać własne w dowolnie wybranej chwili. Nie pod wpływem smutku czy rozpaczy. Po prostu zrezygnować. Odejść z niego. Zewsząd.

Wobec zdarzeń losowych pozostanę bezsilna. Myślę o prawie do odejścia nie w chwili jakiejś słabości czy rozpaczy – o geście świadomym, poprzedzonym długotrwałą gotowością na śmierć. Można być wolnym do tego stopnia, żeby móc nawet śmierć sobie wybrać. Śmierć bywa świadectwem niezależności. Od Boga, losu, ludzi. Znakiem wolności totalnej.
Z życia wychodzić nie wolno ot tak, bez potrzeby – to prawda. Ale trwać w nim w imię solidarności ze wspólnotą-ludźmi? Przychodząc na świat nie podjęłam się świadomie roli człowieka, nie muszę jej odgrywać do końca, czyli do naturalnej śmierci.
Z tym potępianiem samobójców też jakoś dziwnie – Majakowski strasznie zjechał Jesienina, uważając, że stchórzył, a potem sam pozbawił się życia; Hemingway miał za złe Cesare Pavese, że ten wybrał śmierć, a potem sam to zrobił. Nie chcę mnożyć przykładów. Ale można się zastanowić, dlaczego ci, którzy tak zdecydowanie i publicznie potępiali – sami podjęli właśnie taka decyzję. I długo o niej myśleli, to nie były rezygnacje z istnienia dokonane pod wpływem impulsu, nie akty rozpaczy.
Tu właśnie jest kwintesencja – akt woli, nie akt rozpaczy.
Śmierć jest częścią życia, nie czymś egzotycznym, wrogim i osobnym. Z faktu mojego przyjścia na świat nie wynika, że cokolwiek mi się należy – poza życiem, które mam na własność. Realizując je – realizuję również śmierć. Czyż nie? Mam więc prawo do realizacji tej części życia zgodnie z moją wolą.
Życie jest darem? Zatem obchodzę się z nim jak z darem – mogę o nie dbać, odkurzać, rozbudowywać, chuchać nań i dmuchać, mogę też je zniszczyć lub wyrzucić. Akt samounicestwienia nie ma żadnego celu – nie ma pobudzać innych do czegokolwiek. Nie jest ofiarą. Dlaczego nie miałabym mieć prawa decydowania o swoim życiu? Dlaczego mam zakładać, że dostałam je od Boga? Czy muszę wierzyć w Jego istnienie? A jeżeli nawet jest – dał mi życie nie stawiając warunków. Nie pytał, co z nim zrobię. Skazał mnie na nie? Przecież nie jest okrutny… nie zrobił tego.

To nie jest żadne wołanie o pomoc.

Uwaga dla beztroskich dyletantek i ignorantów – zanim zaczniecie głosić banały w stylu „prawdziwe cierpienia są nieme”, „ten, kto chce się zabić – robi to bez słowa” itd. – poczytajcie statystyki i posłuchajcie kilku mądrych ludzi. Jest przeciwnie. Na ogół. Mam sobie za złe, że nie znalazłam dość siły, żeby porozmawiać z tymi, których znałam i ceniłam, którzy wysyłali sygnały – a których już nie ma. Odeszli i nie zdążyłam, wciąż myślałam, że mam jeszcze czas, że to nie jutro, nie pojutrze, przygotowywałam się i zbroiłam. Nie, nie chciałam odwodzić, wpływać na ich decyzje. Tylko porozmawiać. Jest już za późno.

mroczne-01101

Jeszcze o krytykach

8 listopada, 2008

nicole-nascov-akt1

Polska telewizja publiczna pełni misję. Czort wie, dlaczego zaczyna ją pełnić o pierwszej w nocy i kończy o trzeciej nad ranem.  „Porozmawiaj z nią” Almodovara nadała  o tak dzikiej porze, znacznie utrudniając mi pracę w dniu następnym. Ale „nic nie jest proste” – jak mówi jedna z bohaterek tego filmu w ostatniej scenie.
Misji nie chcą pełnić polscy krytycy. Konkretnie – krytycy filmowi. Wolą schlebiać publiczności. Może liczą na jakieś profity od producentów lub dystrybutorów filmów, oklaski pospólstwa? A może po prostu boją się wyraźnie powiedzieć, że masowy odbiorca ma niekoniecznie dobry gust? Bo ten masowy papkożerca może ich – nie daj, Boże! – zlekceważyć. Nie zauważyli, że ludzie i tak pójdą tłumnie na „Rambo XXII” i każdy film z gatunku „zabili go i uciekł”, głupawą komedię czy tandetny melodramat. Rolą krytyków jest jednak promowanie filmów wybitnych, a przynajmniej dobrych, a nie zgadywanie, co się spodoba „publisi”.
Werdykt jury ostatniego festiwalu  filmowego w Gdyni wywołał sporo emocji. Główną nagrodę dostała „Mała Moskwa”, klasyczny wyciskacz łez, który ma wszystko, co niezbędne, żeby zgromadzić oglądaczy – patetyczną śmierć, wielką miłość(międzynarodową, bo Polaka i Rosjanki), prawdopodobieństwo(film opowiada historię, która rzeczywiście się wydarzyła), odpowiedni entourage w postaci „złego świata” i doskonałe tło społeczno-historyczne(martyrologia w czasach komuny). Ma wszystko. Poświęciłam się i niemal do końca ten film obejrzałam. Nie podobał mi się. Wiem, że łatwo zapomnę. Na szczęście. Ciekawa byłam natomiast „Czterech nocy z Anną” Jerzego Skolimowskiego. Tak się złożyło, że byłam w Cannes(przejazdem, tylko dwa dni) podczas trwania tegorocznego festiwalu filmowego. I puchłam z dumy, widząc w okolicznościowych gazetach masę pochlebnych recenzji. Na plakatach reklamujących przegląd „Piętnastu reżyserów” nazwisko „Skolimowski” jakiś fan podkreślił grubym  flamastrem. Na obejrzenie festiwalowych filmów brakowało nam czasu i pieniędzy, jako że karnety były – jak na polską kieszeń – upiornie drogie. Obiecałam sobie jednak zobaczyć „Cztery noce z Anną” w polskim kinie. Czekać musiałam długo. W międzyczasie odbył się festiwal w Gdyni, na którym film ten zdobył zaledwie wyróżnienie, czyli coś w rodzaju nagrody pocieszenia, bez której Skolimowski mógł się doskonale obejść. Potem zaprzyjaźnieni Francuzi przysłali mi kilka gazet z entuzjastycznymi recenzjami – „Noce” otwierały przegląd „Wiek w Europie, wiek w kinie” w paryskiej Cinematheque(przegląd zorganizowano w ramach francuskiej prezydencji UE). Skolimowski został  nazwany „malarzem ciemności”, film chwalono na łamach „Le Monde”, „Liberation”, „Le Nouvel Observateur”,  „Le Figaro” . Do czasopism dołączone były prywatne opinie moich znajomych o „Nocach” – wszystkie pozytywne. Niedawno „Noce” dostały nagrodę specjalną jury festiwalu w Tokio. Spodobały się też krytykom amerykańskim. Zawalczą o „Złote globy”.
Obejrzałam je wreszcie. Myślę, że Skolimowski dotknął czegoś najistotniejszego, co jest skrzętnie ukrywane, zasypywane codziennością – chęci najbliższego, najintymniejszego kontaktu z drugim człowiekiem i konieczności pozostawania „obok”. Z góry zakładamy, że nasze – nawet najczystsze – intencje zostaną źle zrozumiane i naprawdę są pojmowane opacznie. Miłość jest zablokowana, tak jak zablokowane jest cały świat w tym mrocznym filmie. Sekwencje pokazujące cztery kolejne noce to kwintesencja kina – powinno ono przecież przemawiać obrazem. Każdy gest Leona ma znaczenie, jego zbliżanie się i oddalanie od uśpionej Anny przypomina taniec nieudolnego Pierrota, przepięknie fotografowany przez Adama Sikorę, któremu za zdjęcia przyznałabym jakąś wszechnagrodę. Skolimowski pyta mnie-widza o to, czym jest miłość, jak blisko patologii jest osadzona, czy umiem odróżnić, czy potrafię zrozumieć i usprawiedliwić, czy jest karalna, czy możliwa, czy zburzę mur, którym się otoczyłam. Tylko pyta. Niczego nie sugeruje, nie podpowiada. I czy słusznie zestawił mi się z Almodovarem? Zwyczajny zbieg okoliczności?
Nie obejrzę już nigdy więcej „Małej Moskwy”. „Cztery noce z Anną” – tak. To nie arcydzieło, ale film ważny i odważny.

Dziś obraz Nicole Nascov zatytułowany „Akt”.
Polecam też tekst Logosa Amicusa – również poświęcony temu filmowi: http://logosamicus.bloog.pl/?ticaid=66ee0, łatwiej tam wejść z linku umieszczonego po prawej stronie mojego blogu.

Okno

7 listopada, 2008

okno2

Sfotografowałam to okno nieco kulawo, ale jest za wysoko, żeby móc bezpiecznie się tam wspiąć. Okno, które straciło swoją intymność. Nikt już przez nie nie patrzy – i patrzą wszyscy. Okno z gatunku  zjawisk koniecznych. Jak kultura mykeńska, zwoje z Qumran, „Fajdros”, Oniegin i Goethe. Jak to wszystko, o czym niby nie pamiętamy, ale co w każdej chwili może być przywołane.

Zamieniliśmy jaskinie na klatki w wieżowcach. Moralność nadal upada, a w oczach starszych młodsi wciąż są pokoleniem gorszym, nie wiadomo więc, skąd bierze się postęp. Na stosach spłonęła wiara, z popiołów wyłonił się Bóg, nie dla mnie. Proste równoległe splatają mi się w pętlę. Powalczę, chociaż nie wierzę, że stając na głowie mogę poczuć ciężar ziemi. Stojąc na nogach czuję jednak ciężar nieba.