Archive for the ‘Religia – wiara’ Category

Zraniona

13 grudnia, 2009

Nie, nie zraniły mnie dziwaczne próby malowania mojego „portretu psychologicznego” przez pacykarzy.
Nie drażnią mnie argumenty ad personam, bo to żadne argumenty. To wyraz bezradności. Nieprawda, że próbuję kogokolwiek przekonać, że ateiści są więcej/mniej warci od wierzących. Jeśli już o coś walczę, to – paradoksalnie – o jakość wiary. A dialog uważam za możliwy i twórczy. I wiem, że KK jest do takiego dialogu zdolny. „Przewrót kopernikański” w Kościele to z pewnością osiągnięcia Soboru Watykańskiego II, możliwe dzięki mądrości i odwadze niedocenianego  Jana XXIII. Kościół – zwłaszcza europejski – zaakceptował fakt, że ludzie mogą wyznawać inne religie(i nie są przez to ani lepsi, ani gorsi od chrześcijan), mogą też nie wyznawać żadnej religii, a mimo to przestrzegać norm etycznych, które przyjęli i które nie kolidują z normami moralnymi katolików.
Nie przeszkadzają mi krzyże w salach szkolnych,  w których uczy się religii, nie przeszkadza mi obecność księdza na wszystkich uroczystościach. Nie podoba mi się jednak, że nauczyciel ma opiekować się dziećmi podczas rekolekcji w kościele, nawet jeśli jest niewierzący. Rzadkie to wypadki, ale się zdarzają. Nie podoba mi się hipokryzja – zarówno władz państwowych jak i duchownych – dotycząca rzekomego nieuprzywilejowania żadnej z opcji. Bo swobodny wybór religii lub etyki sprowadza się do faktycznego wyboru religii, etyki nauczanej przez katechetów lub… rezygnacji z którejś z tych możliwości, bo trzeciej z reguły nie ma. W ilu polskich szkołach etyki uczą absolwenci filozofii? I nieprawda, że na świadectwie „nie widać”, czego uczyło się dziecko. Wydrukowano tam „religia/etyka” i jest miejsce na stopień. Brak tego stopnia oznacza, że uczeń nie chodził na religię. Pracodawca otrzymuje więc informację, której mieć nie powinien. A to już nie jest w porządku. I nie w porządku jest wliczanie stopnia z religii do średniej ocen, która ma istotny wpływ na możliwość studiowania na wymarzonej uczelni, bo praktyka jest taka, że ocenia się udział młodego człowieka w nabożeństwach i pielgrzymkach, jego aktywność w różnych Oazach itd., a w najlepszym wypadku – jego znajomość zasad jedynie słusznej wiary. A to nie powinno mieć wpływu na przyjęcie na niekatolicką uczelnię publiczną.
Przeszkadza mi banalizacja religii, która szkodzi jej o wiele bardziej niż wszyscy ateiści razem wzięci; bardziej, niż działalność Świętego Officjum i o wiele bardziej niż Bierut, Gomułka czy Stalin.Banalizacja to koszmarne gadżety w postaci długopisów z trójwymiarową(sic!) Matką Boską, pozytywek grających kolędy, na których kręci się figurka Jezusa – są nawet scyzoryki, profanujące krzyż(taki właśnie breloczek przywieziono mi – jako swoiste curiosum – z Częstochowy, kupuje się je w sklepach z dewocjonaliami).

Banalizacja to również poświęcanie przez księdza – w oprawie tak uroczystej, że aż zabawnej – byle myjni samochodowej, szatni dla zawodników piłki kopanej, a nawet nowej toalety publicznej. To nadmierne przenikanie się sfery sacrum ze sferą profanum, które nie zaszkodzi tej drugiej, ale niszczy pierwszą. To stawianie pomników Jana Pawła II we wszystkich miasteczkach(zaprzyjaźniony Francuz opowiedział mi krążący w jego kraju dowcip: -Czym różni się Francja od Polski? -We Francji jest tylko jedna miejscowość, gdzie nie upamiętniono ofiar I wojny światowej, choćby w postaci płyty pamiątkowej – W Polsce nie ma ani jednej miejscowości, w której nie ma pomnika papieża, tablicy, ulicy jego imienia), to specyficzny radiomaryjny język, to protesty przeciw występowi Madonny w dniu 15 sierpnia, bo to święto kościelne itd. Na marginesie: w moim mieście postawiono pomnik w obrębie zabytkowego kościoła otoczonego równie zabytkowym murem. I oto czytam ze zdumieniem w lokalnej prasie, że proboszcz uznał, iż pomnika zza muru nie widać, więc”się wyburzy mur lub zrobi się ażurowy – i ma uzasadnioną nadzieję, że wojewódzki konserwator zabytków wyrazi na to zgodę” – że też Bóg nie spuści na głowę ojczulka kaganka! Czternastowieczny mur to w końcu pikuś wobec zapędów księdza, a zresztą najpierw się go wyburzy, a potem poprosi o zgodę…
Jednocześnie to właśnie u nas powstała jedyna na świecie historia filozofii po góralsku, to tutaj wydawany jest „Tygodnik Powszechny”, który czytuję regularnie, bo mądrzy ludzie tam piszą, a który niewiele ma odpowiedników w innych krajach. To u nas naucza się w seminariach z podręczników napisanych przez późniejszych apostatów, bo są po prostu dobre. To właśnie w Polsce mogę przyjaźnić się z biskupem, który mnie nie potępia, ale uważnie słucha – i rozmawia bez wstrętu, chociaż ma mu to za złe proboszcz, na pastwisku którego mieszkam. Ma za złe, ale nie ośmieli się tego publicznie powiedzieć, napomyka zaledwie.

Tak było jeszcze wczoraj, dziś kwiaty odeszły.

Zraniło mnie coś zupełnie innego. I trudno mi się pozbierać. Podczas bardzo poważnej dyskusji zarzucono mi, że nie doceniam emocji, że słucham zbyt uważnie, że żądam argumentów, że nie oceniam całości tekstu, ale koncentruję się na jego treści, że przeszkadza mi nienaukowy język rozprawy(niewielkiego objętościowo tekstu), która – wg wielu – jest  ontologiczna(tych „wielu” zasugerowała Maria, którą też kocham – i która niewątpliwie jest autorytetem) . A moim zdaniem – jest tylko próbą argumentowania niezdarnej tezy panienki, która metaforami godnymi Ani z Zielonego Wzgórza próbuje zakryć swoją nieporadność. Bo – podobno – powinnam się domyślić, że doktorantka ma problemy psychiczne. To czemu – do diabła! – nikt mi o tym nie powiedział? I dlaczego mam stosować taryfę ulgową, którą – być może – stosowano wobec niej w LO i na uczelni? Ze szkodą dla niej, bo czort wie, czy nie wyrządzono jej w ten sposób krzywdy?
Nie umiem pojąć tych zarzutów, ale może jestem za głupia po prostu. I zraniło mnie również to, że wciąż podkreślano, że jestem tak bardzo wrażliwa, że to moja cecha, że na tę moją wrażliwość liczą i biorą poprawkę. I jednocześnie walono na odlew, bo wrażliwca najlepiej strzelić w łeb.
Dlaczego się pogubiłam? Bo nie można jednocześnie zarzucać mi, że słucham zbyt uważnie, że nie widzę całości, że szukam treści, a przecież forma ważna, skoro od początku mówiłam, że starałam się nie zauważyć kulawej formy, poszukać treści – i ta treść właśnie okazała się dla mnie niestrawna, skoro nie forma i nie treść, to co? Miałam czytać z oczu? Podałam powody niestrawności. Też źle – bo nie widziałam ontologiczności tekstu. W skrócie – pani próbowała powiedzieć, że przemiana w życiu człowieka polega na olśnieniu, które trwa moment i po którym nic nie jest takie samo jak przedtem. Jasne, można tego  chcieć, można uważać, że tak bywa. Wszystko można, ale jeśli tekst pretenduje do miana filozoficznego, to mam pewne wymagania. Mogę nie zgadzać się z platońską koncepcją duszy, ale nie mam wątpliwości, że teksty, w których Platon ją zawarł, są filozoficzne. Nie mam wątpliwości, że Cervantes napisał „Don Kichota” również po to, żeby przekazać nam własny system filozoficzny.
Mam jednak prawo podważać tezę, że przemiana nie jest procesem, ale wydarzeniem. Podobno nie powinnam była użyć argumentu o śmierci. Brzmiał mniej więcej tak, że śmierć najbliższych zaczyna się na długo przed ich zgonem – i trwa przez wiele lat, właściwie nigdy nie następuje. Bo pani poczuła się skarcona, jak mała dziewczynka. Nie wiem, czy ktoś z nas, dorosłych, nie myślał nigdy o tym, że odejdzie jego matka, ojciec, kochanek – co wtedy będzie. I jeśli ktoś doświadczył takiego odejścia, to przez lata całe żegna się ze zmarłymi. Wciąż odchodzą, coraz dalej, ale nadal obecni. Nie wiem, czy ktoś z Was poczuł, że od tego momentu wszysto się zmieniło, dla mnie wciąż się zmienia. Nawet podczas pisania tego tekstu ulegałam przemianie – i po jego napisaniu jestem nieco inna. I w pewnym sensie – nadal taka sama. Bo nadal lubię ciężkie, egzotyczne zapachy, wciąż kocham Borgesa, ale zwerbalizowałam emocje – i one się zmieniły. Teza, że po przemianie „nic już nie jest takie samo jak przedtem” jest możliwa, rzecz jasna, ale niechże ją ktoś jakoś umocuje, same metafory to za mało.
Jeszcze jedno – sądzę, że filozofia staje się coraz bardziej interdyscyplinarna – i bardzo dobrze! Coraz bliżej jej do antropologii kulturowej, coraz śmielej czerpie z psychologii(psychologowie uważają, że „święta trójca”: Sokrates, Platon, Arystoteles – to właściwie prekursorzy psychologii, mówili o człowieku i jego świadomości), uznaje zdobycze fizyki kwantowej, anektując jej odkrycia(sama mam na sumieniu aneksję zasady nieoznaczoności Heisenberga na potrzeby filozofii), zaczęła wreszcie doceniać „tę wstrętną socjologię”, zbliżyła sie do literatury itd. I vice versa.

Czy  ktoś z Was doznał takiej przemiany, o której może powiedzieć, że była tak istotna, że od tego czasu nic już nie było takie samo(i nastąpiła w bardzo krótkim czasie)?

Logos przysłał mi zdjęcie sztyletu-krucyfiksu.  Co jeszcze można ukryć w krzyżu? Co jeszcze można na nim powiesić? Czysty, nieskażony symbol stał się orężem, nie dziś, już dawno. Szkoda.

Za ciosem

15 października, 2009

Wszędzie znajdzie się jakiś „urażeniec”, wrażliwszy od mimozy, którego uczucia łatwo obrazić, bo wyobraża sobie, że je ma. A ma zwłaszcza uczucia religijne, więc składa na sesji rady miejskiej oświadczenie, że zaproszona z okazji obchodów święta miasta „Neo-Nówka” uczucia te i owe uraziła do żywego i martwego(intelekt to on ma mało żywy). Nieznalską to on by zgwałcił i następnie ukamienował. Madonnę(za datę występu w Polszcze) spaliłby żywcem, pewnego Włocha zastrzeliłby(gdyby miał jaja) za meteoryt, przygniatający JPII. Jego prawo, bo uczucia religijne ma draśnięte, że aż woda się polała – bo o krwi może jeno pomarzyć. Największy prowokator blogosfery – Proces – jak ognia boi się rozmów o religijnych odczuciach – łatwiej urażać userów, trudniej – naprawdę się narazić… kunktator jeden!
Na tym tle czytam wypowiedzi mądrych księży(są i tacy, słowo!) – Prusaka, Szostka. Przypominają, że Jezusa razili kupcy w świątyni, nie innowiercy. Że JPII    n i e    j e s t  przedmiotem kultu religijnego, ale człowiekiem, zmarłym(więc szacunek przynależny nieżyjącym mu się należy, ale tylko tyle). Że sprawa powieszenia lub zdjęcia krzyża w społecznościach demokratycznych powinna podlegać negocjacjom. Że rzetelny katolik powinien reagować nie tylko wtedy, kiedy   j e g o   uczucia są obrażane – ale i wówczas, kiedy uraża się uczucia judaistów, mahometan, prawosławnych.
Żaden radiomaryjny dureń nie pomyśli(myślenie jest zakazane – wyznawcom księdza doktora, który – kuriozum! – doktoryzował się z siebie samego, miast z ekonomii, na której zna się lepiej od Balcerowicza), że „obraza uczuć religijnych” to również parszywe komentarze po śmierci Edelmana. Przecież on był „zaledwie żydkiem”. Tylko ksiądz Szostek ma odwagę powiedzieć, że „to są moi bliźni. Kiedy oni są dotknięci, to i ja jestem  dotknięty.”
A gdzie „kenoza”? O której zdaje się nie mieć bladego pojęcia(pewnie nie ma) ojciec dyrektor? Gdzie świadomość, że gdyby nie uniżenie Chrystusa – ostateczne, tylko Jemu przynależne –  Odkupienie nie byłoby możliwe? Gdzie piękne zaufanie do artystów, że – kalając – uświęcają?
Gdzie pewność wierzących, że ich uczuć religijnych  n i e   m o ż n a   obrazić?
Najładniejszy dowcip rysunkowy, jaki ostatnio widziałam: kura ma nieco łysy odwłok, głos z offu mówi – ..wyrwali mi z kontekstu. Nie dam sobie wyrwać pióra – z żadnego ze skrzydeł!:D

Addenda(zgodnie z obietnicą)

Rudolf Otto pisał, że przeżycia religijne(nie uczucia!) to bycie pociąganym i napełnianym strachem przez „świętość” i numinosum(przejaw woli i mocy bóstwa), składają się z grozy i fascynacji równocześnie. Ta definicja ma wielu przeciwników, potrafiących swoje zarzuty uargumentować.

William James uważa, że uczucia religijne od niereligijnych różnią się tym, że – pozbawione treści poznawczej – są intensywniejsze i uroczystsze. Prawdy i przekonania religijne(nazywał je „czystymi przeświadczeniami”) są wobec przeżyć tylko wtórne i  w gruncie rzeczy bez znaczenia.

Maslow(ten od słynnej piramidy potrzeb) badał zjawisko „doświadczeń szczytowych” – doświadczanie pełni istnienia – i stwierdził, że mogą one mieć zarówno charakter religijny jak i areligijny. Uznał, że przekonania religijne są późniejszą interpretacją tych szczytowych doświadczeń, których nie można przecież zwerbalizować, więc próbuje się je przekazać innym ludziom w formie przekonań właśnie. Te doświadczenia są dla doznających ich tak ważne, że gotowi są bronić ich nawet za cenę życia(w sytuacjach skrajnych gotowi są zabić lub ponieść śmierć), wolności itd.

Badania Samuelsa i Lestera(wyniki opublikowane w 1985r.) nad uczuciami wobec Boga, prowadzone wśród katolickich zakonnic i księży dowiodły, że uczucia te nie różnią się niczym od uczuć przeżywanych w kontaktach z innymi ludźmi. Miały również podobny stopień natężenia.

Ks.Jacek Prusak uważa, że uczuć religijnych nie można odróżnić od niereligijnych; są przeżywane jako miłość, wdzięczność, lęk, poczucie winy – zupełnie tak, jak uczucia międzyosobowe. Komponent motywacyjny i komponent ekspresji  też nie jest w żaden sposób wyjątkowy(składanie rąk do modlitwy, skupianie się, pomaganie innym w imię miłości bliźniego – można to robić i bez religii). Komponent neurofizjologiczny również nie jest fenomenem – stan „szczęśliwości”, wewnętrznego spokoju można osiągnąć równie dobrze dzięki modlitwie jak i dzięki stosowaniu technik relaksacyjnych czy spełnionej miłości do drugiego człowieka. Prusak sądzi, że uczucia religijne różni od innych tylko komponent poznawczy – ktoś interpretuje jakąś sytuację czy zdarzenie jako związane z Bogiem, a to wywiera na nim wrażenie, porusza go, bo – w jego ocenie – odnosi się do tego, co ponadludzkie. Osoby religijne czują się więc obrażone, bo uważają swoje uczucia za adekwatne w stosunku do określonych przekonań czy symboli, które zostały przez kogoś innego zakwestionowane, a dla nich mają wartość nadrzędną.

Zatem –  „obrażalstwo religijne” wynika ze słabej, czy silnej wiary?

Ciekawe, że żadnego katolika nie obraża koszmarna kiczowatość Lichenia, pełne nienawiści i jadu słowa Rydzyka, buteleczki na wodę święconą w kształcie „matek bosek” z odkręcaną główką, raniące uszy – zarówno tekstem, jak i melodią i aranżacją – piosenki religijne, śpiewane na pielgrzymkach, język artykułów o Alicji Tysiąc w różnych pisemkach przeznaczonych dla owieczek, żenująco niski poziom nauczania religii w szkołach itd. itp. A przeciw tym właśnie zjawiskom powinni najgłośniej protestować – bo nie Nieznalska zagraża religii, ale działalność bluźnierczych wiernych. Bo o wiele bardziej niszczy religię i jej symbole banalizacja niż prowokacja – ta ostatnia może inspirować do myślenia i przemyślenia na nowo, może wyznawców wzbogacać, a już na pewno nie obraża. A kabareciarze? Oni oświetlają jaskrawym światłem to, czego wierni zobaczyć nie chcą – więc maybachy księżowskie, pychę i żądzę zupełnie świeckiej władzy, którą często grzeszy naziemny personel Pana Boga, niedouczenie wielu księży, ich nieporadność językową(wystarczy spojrzeć, jaką popularnością cieszą się wszelkie homilie i kazania internetowe – ordynarne „gotowce” na niedzielne msze i ściągi dla seminarzystów; i to nie wierni tam zaglądają, a pasterze). I katolicy powinni kabareciarzom dziękować – bo podają im na tacy nie złotówki, a informacje o tym, co ludzi zraża do instytucji Kościoła i co trzeba zmienić.

Incydent? Czy IPN(Idiotyczna Polska Norma)?

1 grudnia, 2008

sztylet-w-oku
Miejsce akcji: publiczna autostrada, internetowa, ale jednak: jest policja(reaguje tylko na klaksony wyśpiewujące wulgaryzmy), kilka równoległych pasów ruchu i namiastka asfaltu. Komfort polega na nazwie.
Czas akcji: późny wieczór, niemal noc.
Uczestnicy: pojazdy uprzywilejowane, mniej uprzywilejowane, pozbawione przywilejów, stare, nowe, w różnym stanie, jeden czołg.
Pierwszy klaps(jeszcze nie boli  – w przeciwieństwie do Eboli): w trakcie „rozmów niezupełnie kontrolowanych” pada pytanie z kuciapki Polaka-katolika-antysemity:
– Jesteś katolikiem?
Napadnięty wykręca się odwłokiem i usiłuje udawać, że nie ma uszu. Ma, ale za małe, żeby za tarczę robiły. Prawdziwy Polak czepia się jak kleszcz:
– Wstydzisz się swojej religii? – pytania powtarza jak mantrę, szukając wciąż nowych ofiar. Temat wiodący kompletnie go nie interesuje, na próby zagadania jest niewrażliwy. Trwa to około godziny, jak na autostradę – masa czasu.
– Czemu, no czemu wstydzicie się powiedzieć, że jesteście katolikami? – drąży. Ktoś próbuje mu uświadomić, że nie życzy sobie, żeby zmuszano go do publicznych deklaracji, ktoś inny mówi, że to nie czas i miejsce, że to prywatne sprawy itd. Nic nie pomaga. Nie wytrzymuję – mówię, żem ateistka.
– A, rozumiem, znaczy „mądra inaczej”… tylko kretyni są ateistami, bo nie chcą wierzyć w Boga jedynego. Już dawno udowodniono, ze Bóg musi istnieć!
– Zmusiłeś Boga do istnienia? – usiłuję dowiedzieć się czegoś więcej o facecie, który sobie magię z religią pomylił. I ma się za omnipotentnego. Na netowej autostradzie wiele omnibusów.
– Jak można żyć bez wiary?
Próbuję wyjaśniać – ale moherowy pancerz jest skuteczniejszy od irydowego. Po drodze dumam: „po diabła Ci to?” Wykazuję mu, że znam Biblię o niebo lepiej niż on. I neotomizm(o tym nie słyszał). I postanowienia II Soboru Watykańskiego. I doktrynę KK. I że czytam regularnie  „Tygodnik Powszechny”(tu reakcja jest natychmiastowa – „to brukowiec”; już widzę jego dłoń szukającą brukowca; gdyby żył Turowicz, to powinien chodzić w hełmie). Dziurawe wiadro ust Katolika dopiero teraz pokazuje, co potrafi:
– Ateiści są najgorsi, zaraz po żydach i komuchach, ale komuchy to ateiści, więc na jedno wychodzi. Pewnie jesteś też lesbijką.
– I sodomitką, i gomoriatką – ironizuję, ale nie zauważa, rozpędzony jak cyklon.
– Skoro nie jesteś katoliczką, to łamiesz dekalog. Powinnaś się nawrócić – widać, jak rośnie w nim misja, a nawet zaczyna go przerastać. Zna kilka dowodów na istnienie Boga. Wszystkie niepodważalne.
– Tak, Słońce Autostrady, nagminnie kradnę i morduję – odpowiadam – wpadłam w nałóg, lepiej pozwól mi jechać swoją drogą…
– No tak, ateiści nie mają żadnej moralności. Tylko religia gwarantuje prawidłowe wychowanie dzieci i kobiet – słyszę.
– A ludzi? – pytam niewinnie, choć już lekko rozzłoszczona.
– Ludzie wierzą w Boga – pada odpowiedź.
– Cyraneczka nie ptak, dziewczyna nie ludzie – nucę sobie pod nosem.
– I na pewno zdradzasz męża – ripostuje celnie, celnik samozwańczy, który uparł się, żeby mi zajrzeć w bagażnik bez znieczulenia.
– I pożądam osła bliźniego – mówię  łagodnie – swego.Wytłumacz mi, proszę, czego zakazuje to przykazanie.
– Zboczeń – słyszę.
– Oczywiście, pożądanie żony bliźniego jest zboczeniem najgorszym, Kim Ir Śnie – mówię i uciekam, bo odzywają się „zboczeńcy”, którym smak żony bliźniego nie jest obcy. Ciekawe, że wszelkie próby uspokojenia misjonarza przez umiarkowanie wierzących spaliły na panewce. Chyba zabrakło prochu. Został pył. Mam nadzieję, że kiedyś przysypie grubą warstwą fanatyków wszelkiej maści.

Nie usiłuję nikogo przekonywać, żeby podzielał moje poglądy. Mój ateizm nie przeszkadza mi cenić de Chardina, mieć przyjaciół wśród ludzi wierzących, moja heteroseksualność pozwala mi czcić muzykę Szymanowskiego, a niechęć do koloru niebieskiego nie zmniejsza mojego podziwu dla obrazów Picassa z tego okresu. Są jednak ludzie, którzy nie spoczną, dopóki nie ukształtują wszystkich wokół na obraz i podobieństwo swoje, czując się dobrze tylko wśród kalek(znaczy: własnych, powielonych matryc).
Autorem collage’u jest Malcharek.

Koniec religii

4 września, 2008

Kościół uczy. Przemawia ustami katechetów i księży. Opowiada o rzeczach trudnych: o Bogu Starotestamentowym, którego trzeba się lękać, bo potrafi karać dzieci za grzechy ojców, bo żąda ofiar największych. O podwójnej naturze Jezusa-Człowieka i Chrystusa-Boga. Przepraszam, o tym akurat nie, woli opowiadać zdarzenia z Jego życia, niż pomóc wiernym uporać się z bardzo poważnym problemem teologicznym. Kościół naucza – ma gotowe recepty na udane życie. Wystarczy przestrzegać przykazań, nie popełniać grzechów(dokładnie określono, co jest grzechem), a jeśli już się je popełniło – udać się po rozgrzeszenie do uprawnionej do jego udzielenia osoby i mieć problem z głowy. Po ewentualnej pokucie, oczywiście. Kościół dawno przestał głosić prawdy teologiczne, a spory na ten temat odbywają się wyłącznie pomiędzy specjalistami, czasem kończąc się apostazją któregoś z dyskutantów. Prawda nie interesuje wiernych. Prawo popytu i podaży sprawiło, że duchowni skoncentrowali się na moralności. Nie wiem, dlaczego ograniczonej najczęściej do łóżka. Może dlatego, że w nim wydarza się to, co w życiu pewne – miłość i śmierć. Wszystko poza tym może nie zaistnieć, nie wydarzyć się. Podlega zmianom, erozji, bywa relatywne. Nawet – a może zwłaszcza – szczęście. Religia przekształciła się w coś w rodzaju zrytualizowanej moralności. Szukanie prawdy odeszło w zapomnienie. Komu zresztą na niej zależy? Przecież najczęściej słychać taką opinię: „mój Bóg to moja sprawa”. Każdy wyobraża Go sobie nieco inaczej. Moralność chrześcijańska stała się sprawą wspólną, a wiara – indywidualną, prywatną. Ci, którzy deklarują się jako wierzący, tworzą sobie Boga „na własny użytek”, samotnie. Czyżby więc nastąpił kres religii? Ekumenizm, „osobność” postrzegania Boga przez każdego z wyznawców otworzyły drogę do nowego Panteonu, do którego wpuszcza się Boga Chomeiniego, Boga Mojżesza, Boga Jana Pawła II, Boga Rydzyka, Boga Jana Kowalskiego, Boga Lutra, Boga Dalajlamy… I ponowię pytanie – co z poszukiwaniem prawdy? Choćby tej, którą chcemy mieć na własny użytek. Nie prawdy absolutnej. Może pozostanie domeną ateistów? I tych, którzy nie potrafią wierzyć, ale umieją wątpić? Nie uchylają się od zadawania sobie niewygodnych pytań?
Skąd bierze się w człowieku potrzeba wiary? Czy wynika tylko z tego, że religia jest użyteczna? Ułatwia wychowanie dzieci, niweluje strach przed śmiercią, zaspokaja potrzebę ufania autorytetom, pozwala sądzić, że mamy wolną wolę, a jeśli podporządkowujemy się nakazom, to mają one charakter „ponadludzki”, nie ulegamy presji społecznej, opinii publicznej itp., ale woli bożej – w ten sposób łatwo się dowartościować. Udział w rytuałach zagłusza poczucie wyobcowania, daje złudzenie przynależności do wspólnoty. Może dlatego nie ma we mnie wewnętrznej „potrzeby religii”? Nie mam takich potrzeb, szukam własnych dróg.
Zakład Pascala to jedna z najdoskonalszych form indoktrynacji. Jest w nim jednak coś paskudnego. Zmusza do kompromisu, do konformizmu. Pascal dowodzi, że wierząc w Boga nic nie tracimy, możemy tylko zyskać. Na pewno nic? A wolność? Wolność do myślenia, wolność do wątpliwości. Wolność do życia samodzielnego i twórczego, nie naśladującego żadnych wzorów.

Na marginesie – nie lubię Kanta, chociaż doceniam. Jego dziełem jest „przewrót kopernikański” w etyce. Dobro uzależnił od prawa, wyznaczającego kierunek woli. Poprzednicy uważali, że to prawo winno zależeć od dobra. Wyznaczył granice wolności – definiując ją jako posłuszeństwo wobec prawa moralnego. Jeżę się, kiedy słyszę, że moja wolność ma granice, choćby te, które sama wyznaczam.

Jako b y ł a zwolenniczka PO głos zabieram…

22 kwietnia, 2008

Ludzie mają poglądy. A nawet światopoglądy. Wolno im. Gowin sobie poświatopoglĘdził w telewizji. Wolno mu? Wolno. Tylko po diabła głosowałam na partię, deklarującą się jako „liberalna”, skoro jej wpływowy polityk bzdurzy publicznie nieliberalnie zgoła? Poglądy Pana pOSŁA można streścić tak:
1. In vitro – tak, ale tylko dla par heteroseksualnych i to pozostających w związkach ślubnych. Bo w konkubinatach to tylko przemoc, ruja i poróbstwo. Szanowny pan poseł nie dostrzegł, że badania mówią, iż ok. pół miliona par w Polsce żyje właśnie w takich związkach, a nie są one już – jak dawniej – charakterystyczne dla tzw. dołów społecznych, ale są normą wśród młodych, wykształconych rodaków. Bo oni wcale nie spieszą się do kościoła. I właściwie kościół powinien się cieszyć – wprawdzie panna młoda idzie do ślubu rzadko z wiankiem, a częściej z przychówkiem in spe lub niosącym tren sukni nawet, ale za to decyzja jest pewnie świadoma. I małżeństwo mniej rozerwalne. Chociaż niewykluczone, że rozrywkowe. Bo ludzie lubią się bawić, jak zauważył pewien pan o niewymawialnym dla „prawdziwych Polaków” nazwisku – Huizinga(w książce „Homo ludens”).
Na marginesie – studenci uczelni niekatolickiej z lubością wspomninają, jak pani wypożyczona z uczelni katolickiej potwornie miała powiedzieć na ćwiczeniach to nazwisko. Zaczęła od „Hhhhhh…” zaczerwieniła się, napisała na tablicy i wystękała: „Rozumiecie państwo…”, ale państwo było już głównie pod stolikami, poszukując „upadniętych” piór – pewnie z ogona tej „muzy”.
2. „Dziecko rozwija się tylko wtedy harmonijnie i dobrze, kiedy ma ojca i matkę”. Panie pośle i reprezentancie Ty mój, mordo Ty moja nieludzka! A da się inaczej? Plemnik i jajeczko – jedno od tatusia, drugie od mamusi. Mało tego – jako jednostka rozwiedziona wychowałam – pańskim zdaniem – dziwadło, które już niemal na starcie było przegrane. Wiem już, czemu bogobojny totalizator nie pozwolił mu wygrać więcej niż 10 zł. Bo się mi rozwinęło nieharmonijnie. Cud, że jest heteroseksualne!
3. „Sprawcami nadużyć są konkubenci” – jasne, Panie G.! Ślicznie Pan to ujął. Żaden normalny mąż nie zgwałcił córki, żaden ksiądz nikogo nie molestował. Kobiety są w „normalnych” rodzinach kochane do upadłego. Aż upadną – rzetelnie przekonane rzemienną dyscypliną, kablem od żelazka, wężem od pralki… Maczugą już nie – mężowie idą z duchem czasu. Jeden z liderów postępu tłumaczył w sądzie, że udusił żonę dla jej dobra – podobno podduszanie w trakcie orgazmu zwiększa doznania. Ale o tym to już Otello wiedział.
4. Pan Gowin jest szefem komisji d/s bioetyki. Cudo! Etyczny do bólu trzewi, wie, co dobre dla innych. Z pewnością siebie godną pewnego zwierzaka, który też lubi iść w zaparte, mniema, że posiadł monopol na prawdę jedyną i objawioną. A tymczasem nie posiadł jej – a zgwałcił. A że jest różnica – wiedzą ci, którzy gwałtu doznali. Bo prawda popatrzy z politowaniem, powie: „a myślałam, że jesteś w i e l k i ” i odwróci się tyłem, wskazując miejsce, które post factum należy całować. Nie w ramach pieszczoty – w ramach ekspiacji.
5. Pan Gowin wielce niepolityczny jest(nie chcę rzec, że mało mądry) – bo naraził się jednocześnie wszystkim: liberałom(bo jakoś mu nie po drodze z Friedmannem), Kościołowi(bo jednak in vitro warunkowo dopuszcza), pozostającym w konkubinacie(wyżej opisane), singlom(bo dzieci nie są w stanie wychować), mnie(o to już mniejsza…). Ostatnio pierwszej z konsekrownych w diecezji lubelskiej dziewic zlecono badanie poczytalności kolejnej kandydatki. W zleceniu wskazano oczywiście ekspertkę, bo nie daj Boże ktoś bezstronny jakąś aberrację by dostrzegł. Tak więc jedna dziewica drugiej wystawiła certyfikat normalności. Niech żyje solidarnośc hymenów!
Zapewne jeden z moich ulubionych hierarchów był w wielkim kłopocie – bo to ani się sprzeciwić, ani popierać… Panie biskupie Życiński! I tak Pana lubię, bo Pan odstaje in plus! A dziewice? Są i będą, odkąd smoki zmieniły dietę i za namową Zatońskiego palenie rzuciły i na trawkę przeszły… tfu! na sałatę… biedne te dziewice, nawet smoki ich nie chcą…

PS. A Jan Maryja Rokita na in vitro załapać się może… Bo po diabła miałby wykonywać te „śmieszne ruchy, niegodne konserwatywnego filozofa”?

Addenda: bardzo proszę o przeczytanie komentarza Torlina do tego tekstu, bo ważny! I mojej odpowiedzi, bo rzeczywiście w tekście zabrakło podstawowej tezy. Zaistniała dopiero w komentarzu.

Atrakcyjność chrześcijaństwa

17 marca, 2008

Każda religia zwalniając od samodzielnego myślenia wymaga w zamian przyjęcia określonego światopoglądu z systemem etycznym, który w niej funkcjonuje. Myślę, że atrakcyjność chrześcijaństwa polega na stosunkowo szerokim jednak[relatywnie] marginesie umożliwiającym dyskusje. Oferuje rytuały narzucone i uświęcone przez ponadosobnicze związanie z tradycją i kulturą superego. A trudno się obejść bez rytuałów – porządkują życie, znaczą jego rytm. I tu zapędziłam się za daleko – problem rytuałów i ich znaczenia jest zbyt skomplikowany, żeby go tu rozwijać. I ma zasadnicze znaczenie – nie sposób go przecenić.
Może więc w kategoriach masy i władzy [ale nie w ujęciu Le Bona]. Masa ma tendencję do wzrastania i jest podatna na emocje. Z masą skorelowana jest władza. Obie wywierając presję na jednostkę powodują odruchową obronę jej tożsamości. W tej sytuacji obroną jest cofnięcie się psychiki pojedynczych członków masy do stadium, w którym symbole miały cielesny wymiar [stąd może kult nie tyle Boga, ile jego wizerunków, różnych „cudownych obrazów”; stąd może mnożenie bytów niby-boskich w religiach monoteistycznych] – to umożliwia
utożsamienie się człowieka z masą i władzą. To z kolei wywołuje uczucie pewnej bezradności niwelowanej przez nadawanie władzy – Kościołowi i wszystkiemu co się z nim wiąże [więc i kapłanom] – jakiegoś nadprzyrodzonego sensu. Bywa, że taki sens nadaje się innej władzy – tak można by tłumaczyć zgodę mas na dyktatury totalitarne [nie tylko przyzwolenie – nawet entuzjazm].

Bóg pod lupą oksfordczyków

2 marca, 2008

„Naukowcy z Oksfordu dostaną prawie 4 mln dol. na trzyletnie badania,
które mają wyjaśnić, dlaczego ludzie wierzą w Boga
Naukowcy z Oksfordu dostaną prawie 4 mln dol. na trzyletnie badania,
które mają wyjaśnić, dlaczego ludzie wierzą w Boga. Pieniądze
zaoferowała Fundacja Johna Templetona, która od lat usiłuje godzić
religię z nauką. Poszukiwaniem źródeł wiary zajmą się
antropologowie, teologowie i filozofowie z oksfordzkiego Centrum
Nauki i Religii Iana Ramseya. – Wiara w Boga jest uniwersalna,
obecna w większości kultur świata, więc być może to ateizm bardziej
wymaga wyjaśnienia – mówi dyrektor centrum Roger Trigg.”

Po tym doniesieniu prasowym – cytuję za „Gazetą Wyborczą” – zaczęła się burza godna Emmy(nie daruję jej tych dachówek, które mi strąciła, wyrzucę jej imię z mojego kalendarza). Obserwowałam dyskusje i zauważyłam pewną prawidłowość – podczas gdy ateiści wyrażali wątpliwość, czy teologowie powinni badać ten problem – bo badać będą niejako samych siebie i zastanawiali się, czy poświęcenie tylu pieniędzy na coś, czego rezultaty są z góry znane, ma sens, to wierzący oczekują „naukowego” potwierdzenia słuszności swoich poglądów. Fundacja Templetona nie jest fundacją neutralną, jest związana ściśle z religią chrześcijańską.
Kościół od wieków starał się powstrzymać rozwój nauki, jeśli zagrażał on kreacjonizmowi, jeśli burzył mit o konieczności istnienia Boga. Wykorzystywał do tego różne narzędzia, walczył mieczem i – o wiele skuteczniej – ogniem, zapalając stosy, na których płonęli ci, którzy mieli odwagę myśleć. Mózg bywa wszak narzędziem niebezpiecznym, jeśli się go używa. Użył go Dawkins, pisząc „Boga urojonego”(ciekawe, czy ta książka jest na indeksie ksiąg zakazanych przez Kościół – sam fakt istnienia tego indeksu jest obrazą dla rozumu). Współczesny Kościół walczy inną, równie skuteczną bronią – pieniędzmi. Przyjrzałam się projektom, których realizację wsparła Fundacja Templetona. Większość z nich nie ma nic wspólnego z nauką. Część jest próbą – co najmniej bezczelną – udowodnienia istnienia Boga przy pomocy eksperymentów naukowych. Bezczelną – bo nawet teolodzy twierdzą, że nie da się zaprzeczyć jego istnieniu poprzez badania – jakże więc można potwierdzić? Każde poważne badanie naukowe musi być poprzedzone postawieniem pewnej hipotezy, którą ma ono potwierdzić lub ją obalić. Obie opcje są równie uprawnione – przynajmniej na początku. Naukowiec – przekonany „święcie” pieniędzmi ze „świętej” instytucji już w fazie formułowania pytań badawczych przestaje być badaczem, stając się narzędziem do udowodnienia „jedynie słusznej” racji.
Nie oburza mnie stwierdzenie Trigga. Może warto dowiedzieć się czegoś o ateizmie, przecież to ateistów trzeba ośmielać, to oni są w mniejszości, narażeni na ustawiczne ataki ze strony tych, którzy swoją religijność łączą z poczuciem misji. A misję pojmują jak pierwsi misjonarze – nawrócić, kogo się da, resztę zniszczyć, a jeśli zdarzy się pomyłka, Bóg i tak rozpozna swoich.
Religia jest użyteczna – nie przeczę. Nie dlatego jednak, że kształtuje moralność – o wiele większy postęp w tym zakresie jest zasługą np.Rewolucji Francuskiej. Moralność nie musi być wynikiem wychowania religijnego, ale tak nauczono wyznawców – i są o tym przekonani(ciekawe, czemu w więzieniach niemalże nie ma ateistów? chyba że to więźniowie polityczni). Moralność otrzymaną z zewnątrz wpojono nam pod nazwą religii – i jesteśmy przekonani, że dzięki niej nie zabijamy i nie kradniemy. A przecież ateiście nie kradną. Nie zabijają, są wrażliwi na cudzą krzywdę itd. Religia jest użyteczna – bo zaspokaja potrzebę, którą ma większość ludzi – oparcia się na jakimś autorytecie. Niewielu jest tak uczciwych, odważnych i ofiarnych, żeby umieć nie tylko wypracować własny światopogląd – oderwany od wychowania(również religijnego), ale go publicznie bronić. Grecy wypracowywali normy moralne – i używali następnie bogów do ich wspierania, nie odwrotnie. Pewnie dlatego właśnie tam – pokolenie po pokoleniu – narodzili się Sokrates, Platon, Arystoteles – tak swobodni, że żaden nie szedł ślepo w ślady mistrza, miał odwagę podważać jego poglądy i tworzyć własny system.
Niech więc oksfordczycy badają, dlaczego ludzie wierzą lub nie wierzą w Boga. Niech korzystają z milionów dolarów. Nie sądzę, żeby powiedzieli coś, co nas zaskoczy, ale dobrze, że będziemy o tym rozmawiać. Rozmowa też wymaga odwagi.

Wszelkie prawa zastrzeżone

12 lutego, 2008

Właściwie jest dobrze. Ani o jeden księżyc z wiele czy za mało. Tyle uderzeń serca, ile trzeba. Nie za wiele gwiazd. Dom. Ostrożność wobec obcych. Tyle ciepła dla bliskich, ile są w stanie znieść. Wszystko akuratnie poukładane. Na swoim miejscu. Buty, rękawiczki, książki. Nawet cierpienia w miarę, tyle ile należy wytrzymać, żeby odróżnić od niego radość nie-cierpienia. Starannie wybrana muzyka z absolutnie posłusznego głośnika. Ludzie i zwierzęta troszczą się o mnie. Kwiaty przyzwoicie umierają w wazonie, w którym codziennie zmieniam wodę. Zadbano i o to, żeby dzwonek powiadamiał mnie o wizytach.
– Kto tam? Jestem nieubrana, proszę poczekać!
– Nie szkodzi, wielu zastaję nieubranych.
– Kim jesteś?
– Aniołem Twojej śmierci. Przyszedłem zabrać Cię na spacer.
Za drzwiami stoi wspaniały okaz ludzkiego samca: elegancki, pięknie pachnący, doskonale ubrany, uśmiechnięty. Patrzy mi prosto w oczy.
– Nie znam Cię, chociaż masz w sobie coś znajomego…
– Znasz, znasz. Zanim się urodziłaś – byłaś martwa. Potem umierałaś wiele razy.

– Naprawdę muszę się ubrać. Nie mogę tak wyjść.
– Możesz. Wszystko możesz, bo już czas.
– Rzeczywiście mogę, wszystko już poukładałam, zostawiłam porządek. Tylko jeszcze kilka słów komuś napiszę.
– Nie pisz. Przyszedłem, bo w tym uporządkowanym świecie nie ma dla Ciebie miejsca.

Budzę się i gorączkowo przywracam chaos. Uspokojona. Wiem już, że kiedy wszystko wokół mnie znajdzie się na swoim miejscu, kiedy odbiorę rzeczom ich znaczenie, zadzwoni dzwonek. Chciałabym tylko, żeby ten wilk, którego widziałam w zwierzyńcu, zamknięty w klatce i uporczywie biegający wzdłuż siatki, tam i z powrotem, wydostał się wreszcie na wolność. I żeby żaden bezmyślny dzieciak nie oblewał benzyną pszczół i nie rzucał między nie plonącej zapałki, żeby patrzeć, jak pięknie płoną żywe, maleńkie pochodnie.

Jedyne, co dostałam naprawdę na własność, co posiadam bezwarunkowo – to życie. Mam więc prawo je przerwać w dowolnym momencie, precyzyjnie wybranym. W ten sposób mogę zyskać przewagę nad czasem, władać śmiercią, której nie będę posłuszna. Przyjdzie, kiedy ją wezwę i zmuszę do zaistnienia. To ja zdecyduję o tym, jak będę na jej przyjęcie ubrana, nie zaskoczy mnie żaden dzwonek. Myślenie o tym, jak wielką mam nad nią władzę, sprawia mi przyjemność niemal fizyczną. Mam do niej wszystkie prawa. Zastrzegłam je sobie. Ostemplowałam znaczkiem “c” w kółeczku. Wytatuowałam. Nie mam obowiązku żyć, jedynym moim obowiązkiem jest dyskurs – poznanie poprzez operacje myślowe. Nie przez postrzeganie i intuicję – ten rodzaj poznania toczy się równolegle, obarczony błędami i złudzeniami. Posiadam życie. Decyduję o nim. Każdy ma prawo przerwać własne w dowolnie wybranej chwili. Nie pod wpływem smutku czy rozpaczy. Po prostu zrezygnować. Odejść z niego. Zewsząd.

Inspiracja

13 grudnia, 2007

Poprzedni tekst napisałam pod wpływem myśli o tym, jak dalece państwo i instytucje mają prawo ingerować w sfery najbardziej prywatne swoich użytkowników – w kwestie śmierci i seksu. Czy ktokolwiek powinien ustanawiać przepisy dotyczące aborcji, eutanazji, klonowania itp., cenzurować pornografię? Czy kogokolwiek upoważnia do tych decyzji mandat społeczny, nawet jeśli jego prawo do decydowania jest legitymizowane przez wyborców?

Jeśli jakiś problem dotyczy tylko „sprawcy” i grona „współsprawców”, jeśli swoim postępowaniem nie krzywdzi on innych – powinien być ostatecznym sędzią we własnej sprawie. Nawet jeżeli jego zachowania są ohydne i odstręczające. Prawo powinno tylko gwarantować bezpieczeństwo – nikt nie może być poddany eutanazji wbrew swojej woli. Powinno też gwarantować wolność debaty: każdy ma prawo do artykułowania własnych przekonań, nawet najbardziej bzdurnych i kontrowersyjnych – należy go jednak tego prawa pozbawić, gdy zamiast argumentów stosuje slogany, nachalną indoktrynację lub przemoc psychiczną. Nasze państwo na to zezwala, niestety. Głosy zwolenników aborcji itd. są uciszane, bo nie podobają się hierarchom Kościoła, a jego drażnić nie należy. Uważam, że nie wolno narzucać swoich poglądów niechętnym i nieprzekonanym słuchaczom, nie wolno stanowić prawa, które ogranicza ich swobodę wyboru – a zwłaszcza w imię religii(w państwie demokratycznym).

Inna propozycja

4 grudnia, 2007

A gdyby tak… założyć, że zło jednak istnieje? Wtedy czynię następne założenie: skoro istnieje, jest przeciwieństwem dobra, jego drugim biegunem. Jeśli zaś jest jego przeciwieństwem, to istnieje między nimi nierozerwalny związek. To jakby dwie przeciwleżące części tej samej rzeczy. Tej samej całości. Dwa przeciwległe bieguny jakiejś rzeczywistości moralnej – jedynej istniejącej.
Przeciwieństwa jednoczą się i uzupełniają, analogicznie do jedności pierwiastka męskiego i żeńskiego, czerni i bieli, narodzin i śmierci, Boga i Szatana. Nikt z ludzi nie jest w stanie osiągnąć jednego z tych biegunów, żyjemy w środku, między nimi. Może nasza moralność, nieustannie zagrożona przeciągnięciem w którąś stronę, polega właśnie na tym, żeby trzymać się „złotego środka” w dynamicznej równowadze? Czemu nie chcemy dać się przeciągnąć w stronę samego dobra? Bo zło sprawia nam pewną przyjemność – lub(zgodnie z koncepcją jedności przeciwieństw) jest tożsame z dobrem.

(more…)