3 listopada, 2010

Złota chryzantema…

3 listopada, 2010

Defendo nic więcej tu już nie napisze… Defendo nigdzie już nic nie napisze… Defendo nic już nawet nie powie… Defendo, Annapurna, Małgosia odeszła 4 godziny temu do innego, lepszego świata. Prowokowała wszystkich swoim słowem, gestem, uśmiechem i wiedzą. Uczyła innych i sama brała od innych to co najlepsze. Ci którzy dali się sprowokować na pewno będą jej wdzięczni za lekcję, ci którzy nie dali niech żałują bo stracili szansę na coś wyjątkowego. Odeszła Małgosia w ciszy i bez żalu do losu za cierpienia, które jej na koniec zafundował. Odeszła bez pożegnania z nami wszystkimi wszak wierzyła, że nikt nie umiera jeśli się o nim pamięta. Zapamiętałem Małgosię z rozwichrzoną głową, uśmiechniętą, energiczną i jednocześnie czułą i delikatną. Uczyłem się od niej słów, historii i życia. Nie chciała nic w zamian oprócz tego bloga.  To na nim właśnie toczyła dyskusje o życiu i śmierci. Nie bała się ani jednego ani drugiego. To był tylko jej blog, wiec bez niej istnieć nie może. Otworzyłem go dla niej i dla niej go zamykam. Niech Ci się wiedzie pięknie w innym świecie, Małgorzato. Być może kiedyś się  tam spotkamy. Bardzo mi Cie będzie brak... Gad Anonim. – Jacek.

23 października, 2010

Defendo odchodzi… tak jak chciała… bez bólu, jęków i majaczenia….

spokojnie…

Macierzanka

23 października, 2010

Szara macierzanka…

Wolność w rozumieniu ustawodawców

24 lutego, 2010

Dobrzy Ludzie(DL) wiedzą lepiej. Nie więcej, niż ja – lepiej. Lepsza wiedza to już nie kategoria obiektywna, ontologiczna, włazi w aksjologię. Wiedzą lepiej niż ja, że życie jest kategorią nadrzędną, że trzeba je chronić. Odmawiają mi prawa do zrezygnowania z niego. Mają w odwłoku to, że ważna jest jego jakość, nie długość.
DL w imię „mojego dobra” zakazują mi palenia papierosów w knajpach, posiadania najmniejszej nawet ilości narkotyków, aborcji i decydowania o sobie.
Kochają pakować się do mojego łóżka – bo to najważniejsza sfera życia każdego z nas. Tutaj dzieją się rzeczy najistotniejsze – śmierć i miłość. Trzeba więc je uregulować – zdaniem DL -zakazać, zabronić, zastosować sankcje. DL kochają swoją władzę – więc w imię zwiększania przyrostu naturalnego, który – podobno – jest dobrem wspólnym – ograniczają mój dostęp do środków antykoncepcyjnych i karzą kobiety(i lekarzy) za aborcję.
DL wiedzą doskonale, że każdy powinien w    c o ś   wierzyć. Nie, nie przeszkadzają mi krzyże w salach lekcyjnych – niech wiszą. Niech wiszą półksiężyce i pentagramy. Wisieć może wszystko – a nawet wszyscy. Nauka jednak – w przeciwieństwie do religii – jest obiektywna i weryfikowalna. Jej osiągnięcia powinny być dostępne każdemu i to za darmo. Jestem gotowa płacić(z moich podatków) nauczycielom, którzy przekazują ją dzieciom. Nie chcę finansować lekcji religii, a robię to wbrew mojej woli. Niech państwo płaci nauczycielom, ale nie katechetom – jeśli ktoś chce, żeby jego dzieciak uczestniczył w lekcjach religii – niech to sfinansuje, indywidualnie, z własnej kieszeni. Jego decyzja, jego pieniądze.
Wolność jest luksusem, większości z nas – niepotrzebnym. Niełatwo z niej korzystać, niewolnicy mają lepiej. W ustrojach totalitarnych mnóstwo ludzi czuło się znakomicie – zwolnieni z myślenia mogli realizować swoje malutkie, prywatne szczęścia.
Czuję się wolna, kiedy ta moja wolność kogoś uwiera i chce mi ją odebrać. Czerwona lampka alarmowa zapala się dopiero wtedy, kiedy moje opcje nikomu nie przeszkadzają, nie wywołują kontrowersji. Na szczęście moja wolność przeszkadza wielu ludziom, którzy wymyślają przepisy, które  ją ograniczają i rzecz jasna mają oni w zanadrzu masę etycznych, szczytnych powodów, dla których chcą mnie zniewolić. Ba, nie tylko chcą – uważają się za uprawnionych! Za chwilę każą mi robić mammografię(ciekawe, że nikt nie wymyślił, żeby mężczyźni przymusowo poddawali się badaniom prostaty; może dlatego, że w organach prawodawczych przeważają faceci). Za kilka lat wszystkie restauracje zamienią się w bary mleczne, bo alkohol też szkodzi, więc nie będzie go można spożywać w lokalach publicznych. Za 20 lat wprowadzą obowiązek uprawiania jakiejś dyscypliny sportu, potem zabronią chodzić na spacery po zmroku – wszystko to dla „naszego dobra”. Totalitaryzm rodzi się niepostrzeżenie…
Pytam znajomych, czy czują się wolni. Czują się. Jak to się objawia? Bo mogą jechać, gdzie chcą, robić, co chcą. Czekam, aż ktoś wreszcie powie mi, że wolność to dla niego swoboda myślenia i mówienia, że sam może myśleć, co chce, mówić to, pisać – i innym na to pozwala.
Wolność to wykwintna potrawa, nie smakuje tym, którzy uważają schabowego z kapustą za szczyt wyrafinowania. Wcale niełatwo ją polubić, często kończy się niestrawnością, a wtedy chętnie wraca się do mielonego i ruskich pierogów. Zupa cytrynowa, foie gras, krem truflowy, li-czi w sosie z białego wina, parmeńska szynka na melonie – to nie to samo, co pizza, hamburgery z McDonalda czy risotto(też obce, ale łatwo asymilowane). Wolność, podobnie jak slow-food, przygotowuje się powoli i potem się nią można niespiesznie delektować. Żadnych erzaców, margaryny zamiast masła, konserw mięsnych zamiast bekonu, podłego sikacza zamiast np.cahors; nie chcę, żeby w imię mojego dobra ktoś stracił prawo do swobodnego wyrażania swoich opinii i ocen(bo mogłabym się poczuć obrażona), żeby we wszystkich restauracjach nie można było palić(bo ktoś sobie tego nie życzy i mu szkodzi), żeby zabroniono picia wina(bo alkohol może być przyczyną wielu schorzeń – aż dziw, że na etykietkach wódki jeszcze nie ma stosownych ostrzeżeń – i awantur domowych z użyciem przemocy, o wypadkach już nie wspomnę: nota bene o wiele więcej osób ginie corocznie w wypadkach samochodowych niż z powodu raka płuc, może więc zabronić używania samochodów?), żeby wrócił dziki pomysł pakowania do więzienia niedoszłych samobójców(Anglia to już przerabiała, na szczęście dość dawno). Każde ograniczenie wolności – dla czyjegokolwiek dobra – niesie ze sobą ograniczenie praw.
Tysiące lat doświadczeń dowiodły, że człowieka nie można „w anioła przerobić”, w katolickim kraju mnóstwo ludzi zabija, kradnie, cudzołoży, pożąda cudzych żon(może osłów już nie, ale to nie zasługa dekalogu), mówi fałszywe świadectwo, nie miłuje bliźnich. I nie da się tego wymusić żadnym prawem, żadnymi sankcjami.

Od mojej wolności wara! Dla mojego dobra – zostawcie ją w spokoju!
Aha – prezydenta też chcę sama wybierać, bo taki mam kaprys…

Ilustrację przysłał mi nieoceniony Tadeusz Kuranda, wielkie dzięki!

WIELKA SZTUKA

10 lutego, 2010

Wielka sztuka ustąpiła miejsca popularności i wypadła z dawnych ram. Samo zaś pojęcie rozmyło się do tego stopnia, że trudno je zdefiniować. Nie wiadomo też, czy czegoś nam zabrakło, bo sami istniejemy w tak gęstej chmurze dookreśleń, że czujemy się zagubieni i samotni jako konkret. Zabrakło nam definicji?

Bezsilność

24 stycznia, 2010

„Mimo upływającemu już okresowi świątecznemu, czasie wspólnych spotkań w gronie rodziny i jeszcze czasie oczekiwania na kolędę świąteczną przez duszpasterzy, mamy poczucie refleksji mijających Świąt Narodzenia Bożego…
Czternastego stycznia w Gminnej Bibliotece Publicznej w N’ odbył się Przegląd Inscenizacji Bożonarodzeniowych- Jasełka 2010, pod hasłem „Syn Boży w żłobie leży..”. Jasełka oficjalnie rozpoczęła dyrektor GBP, pani Maria Nowak, witając serdecznie przybyłych gości, uczniów, rodziców, nauczycieli oraz przedstawicielkę magistratu, skarbnik panią Ewę Jachym. Program jasełek rozpoczęła grupa uczniów z ZSP w Koszarowie, z przedstawieniem pt: „Jasełka”, które zostało przygotowane przez A.Kaczmerek i I.Lewicką. Uczniowie utożsamiali się ze swoimi rolami, czego dowodem było duże zainteresowanie publiczności scenami oraz dialogami, które rozbawiały widzów. „Adoracja misyjna przy żłobku”, tak brzmi tytuł jasełek, przygotowanych przez Miejskie Przedszkole w Kowalowie, pod kierunkiem pani S.Dobrej. Przedszkolaki zaczarowały uczestników spotkania pięknym śpiewem kolęd, ciekawymi strojami i recytacją dialogów. Podczas „Jasełek”, zorganizowanych przez uczniów Szkoły Podstawowej w Jaworowie, mogliśmy usłyszeć tematy kolęd zagranych na gitarze i fletach. Przedstawienie zostało zorganizowane przez panią F.Jakową i T.Serek. Młodzi aktorzy byli bardzo dobrze przygotowani do swoich ról, na scenie nie zabrakło dynamizmu, śpiewu, a co najważniejsze pięknych kostiumów i ról zwierząt, m.in. ptaków, zajęcy oraz misia. O „Zwyczajach Bożonarodzeniowych w Państwach Unii Europejskiej”, opowiedzieli nam uczniowie ze Szkoły Podstawowej w Kolonowie, którzy dzięki pomocy nauczycielek pani K.Kowalskiej i O. Malkowskiej, bardzo wiernie odwzorowali tradycję i obyczaje bożonarodzeniowe. Klasa zero przygotowała zwyczaje Włoch, pierwsza klasa Niemiec, druga Francji, a trzecia Anglii. Dzieci wykazały się bardzo dużą znajomością języka obcego, opisywanego kraju, ciekawymi inscenizacjami oraz śpiewek kolęd w języku obcym. Dodatkowo przedstawienie każdej klasy, było wzbogacone o slajdy ze zwyczajami świątecznymi każdego kraju. Tytułowe jasełka wystawili uczniowie ze Szkoły Podstawowej w Wodzimiu, pod kierunkiem pani J.babskiej i U,Zalewskiej. „A światłość ciemności świeci”- tytuł jasełek bardzo wiernie odwzorował treść przedstawienia, poprzez ciekawą rolę węża, Adama i Ewy, świętej rodziny, pasterzy i aniołów. Ciekawa scenografia i bardzo dobrze przygotowane kostiumy, przykuwały uwagę widzów. Całość przedstawienia dopełniły tematy muzyczne Arki Noego i Golec Orkiestra. Po zakończeniu każdego przedstawienia pani dyrektor wręczała dzieciom dyplomy i nagrody, a nauczycielom podziękowania za przygotowanie dzieci i organizację przedstawień. (…) Na zakończenie dyrektor GBP, podziękowała gościom za przybycie i aktywne uczestnictwo w tegorocznych jasełkach.”
Przepraszam za to, że naraziłam moich czytelników na ten kuriozalny tekst. Napisała go pewna młoda panienka, magister dziennikarstwa. Serio. Na uwagi reaguje awanturą, święcie przekonana, że pisze cudownie. W tekście zmieniłam tylko nazwy miejscowości i nazwiska – Bogu ducha winnych – nauczycieli.
Przypomniała mi się opowieść, którą uraczył mnie wiekowy już przyjaciel. Podczas wojny chodził do szkoły w zapadłej podrzeszowskiej wsi. Miał tam kolegę, który nie przepadał za nabywaniem wiedzy. Zapytał go kiedyś, czemu nie uważa na lekcjach i otrzymał rzeczową odpowiedź: „Bo to draństwo mnie mierzi i pobudza mnie do srania…”. Kto pyta – ten się dopyta, lub napyta sobie biedy.
Może panią magister(absolwentkę prywatnej – na szczęście – uczelni) wykłady i ćwiczenia też mierziły? W końcu zapłaciła, więc miała prawo wymagać. Ciekawe, czego wymagali od niej egzaminatorzy? Może warto przyjrzeć się pracom magisterskim absolwentów tego „ludycznego” uniwersytetu?
Piszę tę notkę, bo czuję się bezsilna. Przecież „toto” zapłaci i zrobi doktorat(tak się odgraża). Nic babie zrobić nie można. Formalnie to ona jest wykształcona jak cholera. Więcej takich tekstów popełniła, niektóre opublikowała w darmowych gazetkach, ktoś jej nawet za to jakieś grosiki zapłacił, umacniając ją w przekonaniu, że pisze co najmniej dobrze. Ksiądz Rydzyk też się doktoryzował – z samego siebie, a szacowna komisja oficjalnie uznała, że „wiele się od doktoranta nauczyła”. Niech sobie polscy piłkarze kopiący schodzą na psy, niech Małysz skacze niezbyt daleko, pogodzę się z wieloma innymi naszymi nieosiągnięciami, ale bronić bedę do upadłego statusu polskiej nauki. Aż upadną te magisterki! Po drugiej publikacji, świadczącej nie tylko o idiotyzmie, ale o kompletnej nieporadności językowej takiego osobnika – powinno się odebrać mu tytuł! Albo przydzielić tytuł magistra wszystkim, którzy przekroczyli 22 rok życia, niezależnie od ich umiejętności i kompetencji! W dowód osobisty wpisać albo co?
Idiomagistrzy studiów humanistycznych(sic!) nie odróżniają Berlioza od berlieta, Grotowskiego od Grota-Roweckiego, Begerowej od choroby Bergera, Rubika od Rubikonu, konia od dyszla, charta od hartu… Do garów, psiakość! Chociaż nie – wolałabym nie być przez nich karmiona, zapewne właśnie jakiś magister żywienia uraczył Tadeusza rozmoczonymi szczątkami rybopodobnymi w drogiej knajpie.
Polska edukacja była na najwyższym światowym poziomie, potem ją zreformowaliśmy, nie zauważając, że reformy nie dość, że używane, to w dodatku niedoprane. Powtórzyliśmy wszystkie błędy szkolnictwa zachodniego, nie wiedząc, że zazdrości nam ono znakomitych wyników. Na fali reformowania wszystkiego – byle jak i prędko – popłynęliśmy w stronę rynsztoków. Łatwo było naród wkręcić – ciekawe, kto to odkręci?

Kicz

14 stycznia, 2010

Nie zamierzam definiować kiczu, zresztą – o ile wiem – nikomu to się nie udało, a jeśli próbowano, to określenia tego pojęcia budziły wiele zastrzeżeń. Sądzę, że samo istnienie sztuki implikuje istnienie nie-sztuki, czyli kiczu.
Artysta zawsze czegoś poszukuje, do czegoś dąży, przeciw czemuś się buntuje. Czasem czyni to konsekwentnie, czasem – dla chleba – rezygnuje z części swojej koncepcji. W kiczu nie ma żadnej walki – jest jak fast-food: łatwo przyswajalny, łatwo go przełknąć, wygląda „ładnie”, wabi oko lub ucho, nie wychodzi poza utarte schematy, więc daje poczucie bezpieczeństwa. Jak w McDonaldzie – doskonale wiemy, czego się spodziewać, ten sam smak, zapach, kolor. I podobne skutki nadużywania. Po pewnym czasie uzależnia, powoduje otyłość – a ta z kolei ociężałość.
Wszystko potrafi zbanalizować – obrazki kobiet-motyli nie kojarzą się z tym, że życie motyla krótkie, że wcale nie wymaga on opieki, że w postaci gąsienicy potrafi niszczyć całe lasy, że w powietrze unoszą nie tylko skrzydła – czasem głupota. Anioł Stróż, który przeprowadza ufne dziatki przez niebezpieczną kładkę jest śliczny do urzygania, a barwy pastelowe lub landrynkowe, więc stanowią „optymistyczny akcent kolorystyczny” w dziecinnym pokoju. Dzieci też ładniutkie – porządnie odkarmione, pyzate, w loczkach, marzenie mamuś i babć; niby tych dawnych, ale przecież te obrazki są wciąż popularne. Jelenie ryczą nadal na rykowiskach „jak żywe”, w wazonach omdlewają maki i chryzantemy, w ogrodach stoją „greckie” posągi i krasnale. Z kwadrofoniczej aparatury płynie słodki głos Feela, Dody(polskiej królowej kiczu, chociaż ma mnóstwo rywalek), na półce różowieją Harlequiny, a grafomańskie blogi pełne są achów i ochów komentatorek i komentatorów. Wszechobecny kicz dotyczy też sposobu ubierania się, każąc krótkonogim istotom podporządkowywać się dyktatowi krótkich spódnic i obniżonej talii, stawiając włosy facetów w żelowej gotowości(podobno już przed wojną wybrylantowany fryzjer był symbolem złego smaku), włazi w scenografie, film, plakat. I jest dziś łatwiej dostępny niż kiedyś – dzięki internetowi. Każcie swojej wyszukiwarce spenetrować graficzne zasoby sieci, a przekonacie się, jak trudno o sztukę, bo kicz ją zdominował.
Niby można się bronić, niby nie ma wielkiego znaczenia, niby jest tylko częścią naszej ikonosfery. Mam wątpliwości – bo przenika wielu ludzi na wylot, każąc im postrzegać realny świat przez pryzmat kiczu. Banalny, operujący schematem i frazesem – zmusza do myślenia w tych kategoriach. Stereotypy nabierają większej wagi, rosną uprzedzenia i nietolerancja. Pozornie nie wpływa na to kolejna piosenka, następny obrazek, reklama, tekst, fenomen Joli Rutowicz, którą zaprasza się do programów telewizyjnych niby po to, żeby ją ośmieszyć, ale tak naprawdę dlatego, że zwiększy ich oglądalność, bo ludzie chcą ją widzieć i słuchać idiotyzmów, które wygłasza. Bo Jola ma z nimi wiele wspólnego – jest przerysowaną wersją ich samych, karykaturalną, ale dzięki niej mogą czuć się lepsi. Drażniący, wulgarny śmiech Dody stał się jej znakiem rozpoznawczym, naśladująca ją nieświadomie panienka sądzi, że jest od niej fajniejsza, bo aż tak się nie śmieje. Nie jest. Jest jej „inną wersją”, ale nadal tylko wersją.
Kicz wzrusza – tak jak wzrusza widok szczęśliwej rodziny przy wigilijnym stole, chociaż wiemy, że przez cały rok się przy nim nie spotka, a wzajemne relacje jej członków mogą oscylować między miłością i nienawiścią. Wzrusza opowieść o dziewczęcych emocjach mocno dorosłych pańć, wzrusza gadanie o kolejnym zawodzie miłosnym, o podłej modliszce, która się odkochała, o walce z chorobą. Wzruszają koszmarne wierszyki, których wysyp jest szczególnie obfity w okolicach świąt, melodramatyczne, pseudopoetyckie wyznania pań i panów, żenujące teksty piosenek o tym, że życie jest smutne straszliwie lub straszliwie piękne.
Inną cechą kiczu jest kompletny brak poczucia humoru. Wszystkie „dzieła” są tworzone albo ze śmiertelną powagą(jeśli twórca jest ambitny) lub wyłącznie dla pieniędzy(cynizm autorów jest aż nazbyt widoczny w niektórych reklamach). Żadnego żartu, żadnego przymrużenia oka – bo odbiorca mógłby się poczuć niepewnie. A przecież najważniejsze jest jego bezpieczeństwo – tylko wtedy jest skłonny zapłacić za widoczek, płytę, inny produkt.
Współczesna sztuka wprawdzie wykorzystuje kicz, chcąc wieść dialog z publicznością, ale mam pewne wątpliwości, na ile jej się to udaje. Zbyt częste dotykanie paskudztwa grozi zakażeniem. Nie wiadomo, czy artysta zauważy moment, w którym ulegnie, kiedy już nie próbuje – przy pomocy środków dla kiczu właściwych – przekraczać granic, kiedy zostanie w nich uwięziony. Dopóki flirtuje z masowym odbiorcą – dopóty zabawa jest bezpieczna.
Nie chcę jednak usunięcia kiczu ze sfery publicznej. Żadnych zakazów oglądania kreskówek robionych w disneyowskiej estetyce, walki z setkami tysięcy paskudnych „durnostojek”(tak moja Babcia nazywała bibeloty). Kicz jest potrzebny, nawet konieczny – jak konieczna jest kultura masowa, z którą go nie utożsamiam, chociaż ma z nią wiele wspólnego. Nie chcę, bo sądzę, że nie zabraknie ludzi umiejących odróżnić autentyzm sztuki od sztuczności kiczu. I wcale nie przeszkadza mi to, że będzie ich niewielu, bo łączyć ich będzie tajemna i radosna więź, poczucie przynależności do mniejszości. Nie stworzą organizacji, nie będą lobbystami, bo to grono indywidualistów, niechętnych zrzeszaniu się, podejmowaniu jakiś wspólnych działań(może poza konkretnymi akcjami, takimi jak obrona Bruna Jasieńskiego).
Jak odróżnić kicz od sztuki? Najtrudniej odpowiedzieć na proste pytanie. Zresztą – być może – jest źle postawione. Spróbujmy rozważyć np. taką możliwość – kicz działa tylko na emocje, nie wywołuje refleksji. Można jednak z takim poglądem polemizować, przecież da się tak odbierać symfonię Mahlera. Sztuka ma walor autentyczności – kicz nie. Ba! – ale jak odróżnić autentyczność od wtórności? Sztuka wciąż przekracza jakieś granice, kicz się nigdy poza nie nie wychyla. Jednak sztuka może wykorzystać kicz do ich przekraczania.
Może najbardziej miarodajną próbą byłby sposób odczytywania mitów? Kicz je banalizuje, ozdabia happy endem, ślizga się po ich powierzchni, dzieło sztuki mit penetruje, czyta na nowo, rozkodowuje ukryte znaki.
A dla mnie ma jeszcze jeden walor – wprawdzie czasem mnie złości, to jednak o wiele częściej bawi. Jak widok plastikowego kota wspinającego się po świerku, gipsowego brytana strzegącego wejścia do domu, koła drabiniastego wozu zawieszonego na ścianie gargamelowatego pałacyku datowanego na rok 2007?
Gorąca prośba do Tadeusza i Mii – ten tekst aż błaga o ilustracje! Ja też…

Logosie – dziękuję!

Moc życzeń

27 grudnia, 2009

Święta to szczególny czas. Magia miesza się z religią, stary czas się kończy, nowy jeszcze nie nastał. Radość walczy o miejsce z lękiem, nadzieja z obawą. Stwarzamy nowy porządek, konstytuujemy świat, mając – lub nie – świadomość, że to niebezpieczne, bo za blisko i za daleko jesteśmy. Czyny i słowa jednoczą się w obrzędach, stają się działaniem, nabierają mocy. Składamy sobie życzenia, pod których werbalną warstwą kryje się zarówno ich forma „zaklęciowa”(powtarzamy jak mantrę, że życzymy komuś, kogo kochamy/lubimy „zdrowia i szczęścia”) i zindywidualizowana(z tym większy problem, bo musimy mieć jakąś wiedzę o adresacie życzeń).
Magia tym się różni od religii, że ta pierwsza próbuje zmusić bóstwo do ulegania nam, zaklinającym, ta druga zakłada poddanie się woli bożej. W modlitwach prosimy, w zabiegach magicznych – próbujemy na Boga wpłynąć. Ile jest więc magii w religii?
Akt mowy – jeśli kierujemy wypowiedź do kogoś – ma charakter illokucyjny(chcemy coś do kogoś powiedzieć) i perlokucyjny(chcemy sprawić – dzięki słowom – żeby adresat przyjął pewną postawę, którą chcieliśmy wywołać). Moc illokucyjna jest możliwa dzięki konwencji językowej. Stąd życzenia, które czytamy, są dla nas zrozumiałe – ktoś, kto życzy nam zdrowia i szczęścia – jest osobą, która nas lubi. Lubi mnie mój bank(bez klientów zdechłby pod płotem), czasopismo(splajtuje, jeśli przestaniemy kupować), właściciel sieci komórkowej(też interesownie) itd.
Zupełnie inaczej lubi mnie Torlin czy Sadoq – moje istnienie/niebyt nie wpłynie na nich w żaden sposób, więc czytam i odbieram ich życzenia całkiem inaczej. Są mi bezinteresownie życzliwi, zaklinają dla mnie Fatum, chociaż nie muszą. W tle słyszę „nie mam wpływu na to, czy będziesz zdrowa, ale jeśli zachorujesz, wyzdrowiej, znajdź w sobie siłę do walki”, „bądź szczęśliwa – a raczej szukaj szczęścia – masz moje przyzwolenie; akceptuję Twoje poszukiwania, bez względu na koszty, którymi – być może – i mnie obciążysz”.
Uważnie czytam życzenia, nawet te rymowane(widzę w nich – okiem antropologa – szereg zaklęć i niemal „czystą” magię), chociaż ich forma bywa żenująca. Znajomi się dziwią – podobno nikt nie wnika w formę i treść życzeń, liczy się samo ich składanie.
Scenka na poczcie(autentyczna):
– Proszę o kartkę z kopertą – pani oferuje kilka wzorów w różnych cenach, młodzieniec waha się, w końcu zagląda do środka świątecznej pocztówki.
– A ma pani takie z życzeniami, wydrukowanymi?
– Te po 1.50 zł są bez życzeń, te po 1.70 zł – z życzeniami.
– To ja poproszę te droższe. Wystarczy się podpisać?
Nie mam  mu za złe. Ktoś kazał mu wysłać życzenia do rodziny, o której – być może – niewiele wie. I tak nieźle – pocztą, nie przez internet. Więc „dopisz choćby imię własną ręką, nie wystukuj wszystkiego na maszynie”, jak prosiła Jasnorzewska.
Kiedy nadchodzi czas składania życzeń – staję się bezradna. Wtedy właśnie uświadamiam sobie, jak niewiele wiem o marzeniach ludzi, których lubię i kocham. Komu życzyć obrony doktoratu, komu – potomka(tak łatwo zranić bezpłodnych!), komu – spełnienia najskrytszych marzeń(a marzy o otruciu teściowej, którą przypadkiem lubię), komu – sukcesów w życiu osobistym(jakby było inne niż osobiste)?
Życzę więc Wam wszystkiego najlepszego, czyli tego, co uważacie za najlepsze – nie ja – Wy. Bo to Wy jesteście najważniejsi, niczego nie   c h c ę, bo nie ja tu jestem ważna, tyko Wy. I życzę   n a m, żebyśmy umieli rozmawiać ze sobą. I żebyśmy umieli zobaczyć zalety interlokutorów, których poglądów nie akceptujemy i wady tych, których cenić potrafimy. Żebyśmy uwolnili się od pokusy adoracji i od pokusy nienawiści. Życzę Wam, żeby przybywało ludzi myślących i mądrze wątpiących, bo odnalezienie jednej owieczki w stadzie jest bezcenne.
Na marginesie – doceniłam ortografię. Większość życzeniodawców życzy wesołych Świąt i szczęśliwego Nowego Roku(w sumie trzy dni). Nowy Rok to tylko 1 stycznia. Pozostałych 364 dni mam mieć mniej szczęśliwych?
I jeszcze jedno – marzę o tym, żeby świąteczne dekoracje na zewnątrz domów oceniał jakiś plastyk i wykopał w kosmos wszystkie saneczki, Mikołaje, elfy i reniferki! To jest magiczny czas, nie Święto Kiczu!

Zraniona

13 grudnia, 2009

Nie, nie zraniły mnie dziwaczne próby malowania mojego „portretu psychologicznego” przez pacykarzy.
Nie drażnią mnie argumenty ad personam, bo to żadne argumenty. To wyraz bezradności. Nieprawda, że próbuję kogokolwiek przekonać, że ateiści są więcej/mniej warci od wierzących. Jeśli już o coś walczę, to – paradoksalnie – o jakość wiary. A dialog uważam za możliwy i twórczy. I wiem, że KK jest do takiego dialogu zdolny. „Przewrót kopernikański” w Kościele to z pewnością osiągnięcia Soboru Watykańskiego II, możliwe dzięki mądrości i odwadze niedocenianego  Jana XXIII. Kościół – zwłaszcza europejski – zaakceptował fakt, że ludzie mogą wyznawać inne religie(i nie są przez to ani lepsi, ani gorsi od chrześcijan), mogą też nie wyznawać żadnej religii, a mimo to przestrzegać norm etycznych, które przyjęli i które nie kolidują z normami moralnymi katolików.
Nie przeszkadzają mi krzyże w salach szkolnych,  w których uczy się religii, nie przeszkadza mi obecność księdza na wszystkich uroczystościach. Nie podoba mi się jednak, że nauczyciel ma opiekować się dziećmi podczas rekolekcji w kościele, nawet jeśli jest niewierzący. Rzadkie to wypadki, ale się zdarzają. Nie podoba mi się hipokryzja – zarówno władz państwowych jak i duchownych – dotycząca rzekomego nieuprzywilejowania żadnej z opcji. Bo swobodny wybór religii lub etyki sprowadza się do faktycznego wyboru religii, etyki nauczanej przez katechetów lub… rezygnacji z którejś z tych możliwości, bo trzeciej z reguły nie ma. W ilu polskich szkołach etyki uczą absolwenci filozofii? I nieprawda, że na świadectwie „nie widać”, czego uczyło się dziecko. Wydrukowano tam „religia/etyka” i jest miejsce na stopień. Brak tego stopnia oznacza, że uczeń nie chodził na religię. Pracodawca otrzymuje więc informację, której mieć nie powinien. A to już nie jest w porządku. I nie w porządku jest wliczanie stopnia z religii do średniej ocen, która ma istotny wpływ na możliwość studiowania na wymarzonej uczelni, bo praktyka jest taka, że ocenia się udział młodego człowieka w nabożeństwach i pielgrzymkach, jego aktywność w różnych Oazach itd., a w najlepszym wypadku – jego znajomość zasad jedynie słusznej wiary. A to nie powinno mieć wpływu na przyjęcie na niekatolicką uczelnię publiczną.
Przeszkadza mi banalizacja religii, która szkodzi jej o wiele bardziej niż wszyscy ateiści razem wzięci; bardziej, niż działalność Świętego Officjum i o wiele bardziej niż Bierut, Gomułka czy Stalin.Banalizacja to koszmarne gadżety w postaci długopisów z trójwymiarową(sic!) Matką Boską, pozytywek grających kolędy, na których kręci się figurka Jezusa – są nawet scyzoryki, profanujące krzyż(taki właśnie breloczek przywieziono mi – jako swoiste curiosum – z Częstochowy, kupuje się je w sklepach z dewocjonaliami).

Banalizacja to również poświęcanie przez księdza – w oprawie tak uroczystej, że aż zabawnej – byle myjni samochodowej, szatni dla zawodników piłki kopanej, a nawet nowej toalety publicznej. To nadmierne przenikanie się sfery sacrum ze sferą profanum, które nie zaszkodzi tej drugiej, ale niszczy pierwszą. To stawianie pomników Jana Pawła II we wszystkich miasteczkach(zaprzyjaźniony Francuz opowiedział mi krążący w jego kraju dowcip: -Czym różni się Francja od Polski? -We Francji jest tylko jedna miejscowość, gdzie nie upamiętniono ofiar I wojny światowej, choćby w postaci płyty pamiątkowej – W Polsce nie ma ani jednej miejscowości, w której nie ma pomnika papieża, tablicy, ulicy jego imienia), to specyficzny radiomaryjny język, to protesty przeciw występowi Madonny w dniu 15 sierpnia, bo to święto kościelne itd. Na marginesie: w moim mieście postawiono pomnik w obrębie zabytkowego kościoła otoczonego równie zabytkowym murem. I oto czytam ze zdumieniem w lokalnej prasie, że proboszcz uznał, iż pomnika zza muru nie widać, więc”się wyburzy mur lub zrobi się ażurowy – i ma uzasadnioną nadzieję, że wojewódzki konserwator zabytków wyrazi na to zgodę” – że też Bóg nie spuści na głowę ojczulka kaganka! Czternastowieczny mur to w końcu pikuś wobec zapędów księdza, a zresztą najpierw się go wyburzy, a potem poprosi o zgodę…
Jednocześnie to właśnie u nas powstała jedyna na świecie historia filozofii po góralsku, to tutaj wydawany jest „Tygodnik Powszechny”, który czytuję regularnie, bo mądrzy ludzie tam piszą, a który niewiele ma odpowiedników w innych krajach. To u nas naucza się w seminariach z podręczników napisanych przez późniejszych apostatów, bo są po prostu dobre. To właśnie w Polsce mogę przyjaźnić się z biskupem, który mnie nie potępia, ale uważnie słucha – i rozmawia bez wstrętu, chociaż ma mu to za złe proboszcz, na pastwisku którego mieszkam. Ma za złe, ale nie ośmieli się tego publicznie powiedzieć, napomyka zaledwie.

Tak było jeszcze wczoraj, dziś kwiaty odeszły.

Zraniło mnie coś zupełnie innego. I trudno mi się pozbierać. Podczas bardzo poważnej dyskusji zarzucono mi, że nie doceniam emocji, że słucham zbyt uważnie, że żądam argumentów, że nie oceniam całości tekstu, ale koncentruję się na jego treści, że przeszkadza mi nienaukowy język rozprawy(niewielkiego objętościowo tekstu), która – wg wielu – jest  ontologiczna(tych „wielu” zasugerowała Maria, którą też kocham – i która niewątpliwie jest autorytetem) . A moim zdaniem – jest tylko próbą argumentowania niezdarnej tezy panienki, która metaforami godnymi Ani z Zielonego Wzgórza próbuje zakryć swoją nieporadność. Bo – podobno – powinnam się domyślić, że doktorantka ma problemy psychiczne. To czemu – do diabła! – nikt mi o tym nie powiedział? I dlaczego mam stosować taryfę ulgową, którą – być może – stosowano wobec niej w LO i na uczelni? Ze szkodą dla niej, bo czort wie, czy nie wyrządzono jej w ten sposób krzywdy?
Nie umiem pojąć tych zarzutów, ale może jestem za głupia po prostu. I zraniło mnie również to, że wciąż podkreślano, że jestem tak bardzo wrażliwa, że to moja cecha, że na tę moją wrażliwość liczą i biorą poprawkę. I jednocześnie walono na odlew, bo wrażliwca najlepiej strzelić w łeb.
Dlaczego się pogubiłam? Bo nie można jednocześnie zarzucać mi, że słucham zbyt uważnie, że nie widzę całości, że szukam treści, a przecież forma ważna, skoro od początku mówiłam, że starałam się nie zauważyć kulawej formy, poszukać treści – i ta treść właśnie okazała się dla mnie niestrawna, skoro nie forma i nie treść, to co? Miałam czytać z oczu? Podałam powody niestrawności. Też źle – bo nie widziałam ontologiczności tekstu. W skrócie – pani próbowała powiedzieć, że przemiana w życiu człowieka polega na olśnieniu, które trwa moment i po którym nic nie jest takie samo jak przedtem. Jasne, można tego  chcieć, można uważać, że tak bywa. Wszystko można, ale jeśli tekst pretenduje do miana filozoficznego, to mam pewne wymagania. Mogę nie zgadzać się z platońską koncepcją duszy, ale nie mam wątpliwości, że teksty, w których Platon ją zawarł, są filozoficzne. Nie mam wątpliwości, że Cervantes napisał „Don Kichota” również po to, żeby przekazać nam własny system filozoficzny.
Mam jednak prawo podważać tezę, że przemiana nie jest procesem, ale wydarzeniem. Podobno nie powinnam była użyć argumentu o śmierci. Brzmiał mniej więcej tak, że śmierć najbliższych zaczyna się na długo przed ich zgonem – i trwa przez wiele lat, właściwie nigdy nie następuje. Bo pani poczuła się skarcona, jak mała dziewczynka. Nie wiem, czy ktoś z nas, dorosłych, nie myślał nigdy o tym, że odejdzie jego matka, ojciec, kochanek – co wtedy będzie. I jeśli ktoś doświadczył takiego odejścia, to przez lata całe żegna się ze zmarłymi. Wciąż odchodzą, coraz dalej, ale nadal obecni. Nie wiem, czy ktoś z Was poczuł, że od tego momentu wszysto się zmieniło, dla mnie wciąż się zmienia. Nawet podczas pisania tego tekstu ulegałam przemianie – i po jego napisaniu jestem nieco inna. I w pewnym sensie – nadal taka sama. Bo nadal lubię ciężkie, egzotyczne zapachy, wciąż kocham Borgesa, ale zwerbalizowałam emocje – i one się zmieniły. Teza, że po przemianie „nic już nie jest takie samo jak przedtem” jest możliwa, rzecz jasna, ale niechże ją ktoś jakoś umocuje, same metafory to za mało.
Jeszcze jedno – sądzę, że filozofia staje się coraz bardziej interdyscyplinarna – i bardzo dobrze! Coraz bliżej jej do antropologii kulturowej, coraz śmielej czerpie z psychologii(psychologowie uważają, że „święta trójca”: Sokrates, Platon, Arystoteles – to właściwie prekursorzy psychologii, mówili o człowieku i jego świadomości), uznaje zdobycze fizyki kwantowej, anektując jej odkrycia(sama mam na sumieniu aneksję zasady nieoznaczoności Heisenberga na potrzeby filozofii), zaczęła wreszcie doceniać „tę wstrętną socjologię”, zbliżyła sie do literatury itd. I vice versa.

Czy  ktoś z Was doznał takiej przemiany, o której może powiedzieć, że była tak istotna, że od tego czasu nic już nie było takie samo(i nastąpiła w bardzo krótkim czasie)?

Logos przysłał mi zdjęcie sztyletu-krucyfiksu.  Co jeszcze można ukryć w krzyżu? Co jeszcze można na nim powiesić? Czysty, nieskażony symbol stał się orężem, nie dziś, już dawno. Szkoda.