Archive for Listopad 2009

Koci antrakt

30 listopada, 2009

Koty są skuteczne. Przez wiele lat uczyłam dziecko, że używane skarpetki – przed praniem – powinny leżeć w miejscu na nie przeznaczonym i to parami. Rezultat? Żaden. Koty nauczyły mojego syna tej sztuki w ciągu tygodnia. Koszt? Trzy nieodwracalnie zniszczone sztuki skarpetek, każda z innej pary, jedna zniszczona odwracalnie(specjalne, górskie, ukochane – teraz dziecko negocjuje ze mną cerowanie), trzy sztuki posłużyły za kuwetę. Dziecko pierze na bieżąco. Ręcznie – więc przedłuża żywot tej części garderoby. Sama radość!

Psem zawładnęły natychmiast. Papkin tak długo ssał Veri, aż zaczęła go karmić. I tak się dożywia aż do dziś. Jego brat nie życzył sobie pożywienia, za to lubi grzać się przy suce. Veri jest stronnicza – kiedy kociątka walczą ze sobą, staje po stronie karmionego, chociaż jej interwencja ogranicza się do rozdzielania przeciwników.

Jak sprawić, żeby państwo chcieli się bawić z kotami, ilekroć kotom przyjdzie na to ochota?
Znalazły sposób. Piłeczka czasem nie skutkowała, bo ludzie woleli zajmować się jakimiś idiotycznymi czynnościami jak czytanie, oglądanie filmu, sprzątanie, gotowanie itp. albo leniuchowaniem. A tymczasem zawsze można ich sprowokować do zabawy – wystarczy uważnie patrzyć, co aktualnie robią i czego do tej pracy potrzebują. Jeśli jest to pióro, kartki, łyżka, szczotka do włosów, pilot od tv czy radia, ściereczka do kurzu albo biżuteria – to zabawa jest pewna. Trzeba odczekać, wykorzystać moment nieuwagi, porwać przedmiot i gnać przez mieszkanie na oślep, wszystko jedno dokąd. Istota dwunożna rzuci się w pogoń, a wtedy można liczyć na współpracę brata-zbója, który gwizdnie drugi, równie nieodzowny przedmiot i poleci w innym kierunku. To o wiele ciekawsze niż durna piłeczka, za którą koty muszą same ganiać, a ludzie tylko rzucają. Na liście rzeczy, które znajdą się dopiero podczas gruntownego remontu mam pen-drive z najważniejszymi tekstami, pierścionek, jeden klips ze srebra i hebanu(ulubiony), mini-latarkę syna, trzy breloczki i nie  mam pojęcia, co jeszcze – to się okaże, kiedy zacznę gorączkowo poszukiwać czegoś, bez czego życie jest stanowczo mniej piękne.

Jak obudzić istotę dwunożną w środku nocy? To łatwe. Jest wiele sposobów. Można rozpocząć bratobójczy pojedynek na udeptanej – starannie – ziemi łóżka osoby, która słodko zasnęła. Można drapać drzwi – wzorem psa – tak długo, aż półprzytomny człowiek wstanie i je otworzy – wtedy udać się na strych, gdzie w skrzynkach suszą się orzechy, wywlec kilka na podłogę sporządzoną z pięknych, długich desek – i toczyć je z hurgotem porównywalnym z gradem pocisków z kałacha. Można też położyć się na poduszce na wysokości twarzy śpiącego i wpatrywać się intensywnie w jego zamknięte oczy – otworzy je po góra pięciu minutach. I jest duża szansa, że ich nie zamknie przez najbliższych 180 minut. Kocia inwencja w zakresie budzenia śpiących jest niewyczerpana, wyczerpani są budzeni,  bezlitośnie i znienacka pozbawiani możliwości wypoczynku. Niezłym sposobem jest atakowanie psiego, merdającego ogona – Veri jest cierpliwa do obrzydliwości, ale i ona szczeknie w końcu, kiedy kot się w ogon za mocno wczepi kłami i pazurami. Obowiązuje zasada – im głośniej, tym lepiej..

Wanna stwarza nieograniczone możliwości. Najlepiej wpaść do ciepłej, pachnącej olejkami wody niby przypadkiem, w końcu kot tylko spacerował po śliskiej krawędzi. A dalej to już same przyjemności – pani wywleka zwierzę, suszy ciepłą suszarką, otula ręcznikiem…frajda! Można też wskoczyć do pustej wanny i ścigać po jej dnie mydło, korek…wszystko jedno, co – i tak jest gwarancja, że za chwilę ktoś przyleci ze szmatką, bo szlaczek z kocich łap na białej emalii mu się nie spodoba.Ludzie mają dziwne gusta.
I największe „cudowności” – karmienie witaminami i innymi preparatami. Najpierw trzeba spojrzeć z wyrzutem w niewinnych oczach, potem wyrwać się drapiąc do krwi, potem drapać miejsca poza opatrunkiem, bo co sznyt – to sznyt; następnie warto zobaczyć jak wygląda kot na suficie i zjechać na windzie firanki, bo po co komu ta durna zasłona? Krew się leje, ludzie mówią różne wyrazy, których koty nie rozumieją, bo tak postanowiły… Kiedy już całe miasto, okoliczne wsie i pół Polski otrzymały informację, że konieczna jest interwencja TOnZ, trzeba nagle zmięknąć i pozwolić sobie podać te kretyńskie odżywki wprost do pyska, ale tylko wtedy, kiedy są owinięte w prawdziwe salami(tylko to najdroższe, produktów wartych mniej niż 50 zł/kg nie przyjmujemy). Ale jeśli pani je paprykę, szczypiorek, kiszoną kapustę – i nie chce się podzielić – trzeba jej to paskudztwo ukraść i zjeść natychmiast! Niech wie, kto tu rządzi!

Czasoświadomość(kolejny fragment większej całości)

25 listopada, 2009

Mózg to przedziwne urządzenie. Na ogromną część jego działań nie mamy najmniejszego wpływu. Nie kontrolujemy – świadomie – czynności oddychania, trawienia, mrugania(ale przymrużanie oka to już czynność świadoma), wielu czynności motorycznych i masy innych „akcji”, a przecież nasz mózg jest ich sprawcą.  Warto więc oddzielić umysł od mózgu. Można przyjąć, że umysł to coś w rodzaju biologicznej struktury przetwarzającej informacje. I mamy następny kłopot, bo przecież nie wszystkie informacje nasz umysł przetwarza świadomie. Wiele z nich dociera do umysłu, a on je selekcjonuje – jedne odsyłając do „centrum obliczeniowego”(ta część umysłu, której nie jesteśmy świadomi), a  inne załadowuje nam do umysłu… hmmm.. „rozważającego”. Taka hipoteza jest możliwa? Póki ktoś jej nie przewróci – jest. Świadomość koncentrowałaby się więc w części „rozważającej” umysłu.

Świadomość jest  związana z aktywnością umysłu. Jest procesem. Nie mamy pojęcia, jak działa. Nagle przypomina mi się jakaś melodia, usłyszana dawno temu, fragment wiersza, który czytałam jako dwudziestolatka – i nie nie wiem, jak to się stało, jakie zjawiska zaszły w moim umyśle, które mnie zaprowadziły do cytatu z Holderlina. Mój umysł zatem nie jest mi dostępny jako całość, ale pewna jego część – tak. Oprócz świadomości jest też samoświadomość. Powiedzmy, że to coś w rodzaju możliwości koncentrowania się na sobie samym. Na tym, co dla mnie ważne – czyli na moich emocjach, moich ideach, moich przekonaniach. I ludzie robią to zaskakująco rzadko. Z reguły myślimy o innych, o czymś innym niż JA. Łatwo to sprawdzić – wystarczy sobie ustawić w komputerze jakiś brzęczyk, który co pewien czas się odezwie – i uczciwie zapisać, o czym w tym momencie myślimy. Jeśli dumamy o filmie, który oglądamy, rozmawiamy z rodzicami czy dziećmi, czytamy książkę, buszujemy w necie – to nie skupiamy się wtedy przecież na sobie samych. Może to i dobrze? Może zanudzilibyśmy się na śmierć we własnym towarzystwie? A może byłoby to działanie ryzykowne – ludzie lubią, kiedy ich system wartości nie zmienia się, lubią czuć się bezpiecznie. A taka koncentracja na sobie samym mogłaby spowodować konieczność ustawicznych zmian – hierarchia wartości utraciłaby stabilność, idee okazałyby się zbyt spłowiałe, wiara – podważalna i podejrzana.
I jeszcze jedno – moje idee, wartości, przekonania, moje uczucia funkcjonują w relacjach z ideami wartościami, uczuciami innych ludzi. Z tymi,  których już nie ma, tymi, którzy są wokół mnie lub w  pewnym oddaleniu ode mnie, tymi, którzy dopiero się narodzą. Moja autotożsamość, moje poczucie własnego „ja” dzieje się ustawicznie w kontekście „ja” innych ludzi, a jednocześnie jestem kontekstem dla ich „ja”. Wola – jako akt samoświadomości – jest zatem wolna, ale spętana kontekstem. Wola zależy też zapewne od tej części umysłu, do której nie mam dostępu, od „centrum obliczeniowego” wybierającego informacje, które przekaże dalej. Nie wiem, jak je selekcjonuje. Mechanicznie? Ocenia intensywność bodźców? Czas ich trwania? „Czyści” moją pamięć?

Po diabła to wszystko piszę? Bo wciąż chcę namalować tło rozważań o przemianie, przenieść się na grunt filozofii, po którym poruszam się o wiele pewniej.
No i jeszcze czas. Czas, który oswajam jak jednorożca. Kot Schrodingera jest żywy i martwy jednocześnie i  nie ma żadnego „teraz”.  Jeśli mam jakiś wybór – powiedzmy, że mam kupić suknię i podoba mi się kilka różnych, to świat(wszechświat) natychmiast usłużnie się powiela – i w każej z replik podejmuję inną decyzję, a konsekwencje każdej z nich są inne. W jednej sukni odnoszę sukces,w innej zauważa mnie znany wydawca, w tamtej urywa mi się ramiączko i kompromituję się wobec ludzi, na których mi zależy itd. I za każdym razem mój kolejny, zreplikowany wszechświat znów się replikuje, bo skutki tych wydarzeń – i moje, związane z nimi decyzje, są różne itd. Kot Schrodingera w jednym świecie jest więc martwy – i trzeba go pochować, w drugim – łasi się, mruczy, drapie. Skoro istnieje nieskończenie wielka, niepoliczalna ilość wszechświatów, to w każdym z nich płynie inny czas. Powielone wszechświaty przecinają się, czasy przenikają się i splątują ze sobą. A w dodatku czas nie musi być linearny, dlaczego nie miałby mieć więcej wymiarów niż jeden? Skoro przestrzeń ma więcej niż jeden? Może właśnie dlatego nie da się wyjaśnić zarówno istnienia świata jak i jego stawania się?

Prawa fizyki są – niemal wszystkie – symetryczne względem czasu, działają niezależnie od niego. Wyjątki dotyczą tylko oddziaływań słabych niektórych cząstek elementarnych. Czas natomiast intuicyjnie pojmujemy jako niesymetryczny, jako coś, co ma kierunek i czego nie da się cofnąć. Jest jednak pojęciem z zakresu fizyki, więc powinien być symetryczny, a nie jest, tzn. nie tak go odczuwamy. Einstein i rewolucja czasoprzestrzeni, która zjednoczyła czas i przestrzeń, wcześniej uważane za absolutne i oddzielne, też nie wyjaśnia asymetrii czasu. Może zatem zmysły nas oszukują i czas nie jest asymetryczny, nie ma żadnej „strzałki czasu”? A przecież rodzimy się, żyjemy, umieramy i nie można się cofnąć do czasów dzieciństwa inaczej, jak tylko dzięki pamięci. A może to niedostępna  nam część umysłu potrafi „poznać” relacje następstwa w czasie? Wtedy można przyjąć, że za asymetrię czasu odpowiada sam jego upływ.
No to sobie tło namalowałam przy akompaniamencie dziwnego chichotu. Podejrzewałam koty o wydawanie z siebie drwiących dźwięków, ale śpią, zmęczone udawaniem półdiabląt. Podłoga skrzypi inaczej, drzewa za oknami stoją nieruchomo, wiatr ucichł. Więc kto ze mnie kpi?

Zdjęcie, które tak bezlitośnie potraktowałam, przesłał mi Valmont, dziękuję!

Dusza(fragment większej całości)

16 listopada, 2009

dehnel  2134

Najpierw wyjaśnienie. Postanowiłam  b a r d z o   uprzystępnić mój – rzeczywiście nazbyt hermetyczny – tekst. Tutaj, tam – nie. Nie ukrywam, że interesuje mnie odbiór w postaci komentarzy i ciosów, w końcu nie od dziś trenuję podwójną gardę, zwłaszcza kiedy kocham.

  • Straszliwie mnie rozdrażnił tekst kobiety, pretendujący do miana filozoficznego. W ramach buntu napisałam ko-tekst, ten rósł, rósł i się rozrósł. Ko-tekst jak koty, które zawdzięczam Tadeuszowi. Tfu! Żadne tam koty – kopytne stwory kotopodobne z odmiany rozbójników. Serio – szukam kopyt… czterołapy galopują po schodach ze strychu, gonią piłeczkę – tupią i tętnią, aż człek się za tętnice skroniowe łapie. Słodkie kociaczki mają na koncie trzy gołębie, jedną kurę, szycie psiej skóry u weterynarza, dwie palpitacje serc sąsiadek, dwadzieścia rolek ręczników jednorazowego użytku, jedną szybę, jedno lustro(walczyły z wrogimi bliźniakami), stówę rozszarpaną na strzępy, dwieście nieprzespanych nocy(moich, moich przygodnych kochanków i jednej przypadkowo przenocowywanej artystki)… Tadziu! dzięki!!!!!!!!!!!!!!!!!!! Dzięki Tobie – znaczy – wiem, czym było moje życie    b e z   tych.. jak je nazwać? Wysłanników TK-niebios:P

Wracam do ko-tekstu. Otóż(koty cholerne, koniec łaszenia się i łażenia po klawiaturze – i tak wiem,że wolicie suchą karmę od mojej błękitnej krwi! To JA tu piszę!)  – NIE MAM DUSZY. Nie ma we mnie na nią miejsca. Nie mieści mi się w głowie ani w sercu, w podrobach też nie. Ta koncepcja nie jest mi potrzebna – żeby zacytować faceta, który nie mówi, ale jest genialny, chociaż na wózku. Jednak przez ponad dwa tysiące lat pojęcie duszy determinowało myślenie o człowieku, a podobno ja też człowiek, chociaż koty wątpią – widzę ich kpiące spojrzenia. Platon definiuje je(pojęcie – nie koty) – chociaż(stary asekurant) nie wprost,  np. w „Fajdrosie” tak: „Wszelka dusza jest nieśmiertelna. Bo co się wiecznie rusza – nie umiera. Tylko to, co inne rzeczy porusza, a samo skądinąd ruch bierze, mając koniec ruchu – ma też koniec życia”.

Dygresja – jedynym perpetuum mobile byłażby dusza właśnie?

Dowody nieśmiertelności? Platon je ma w zanadrzu peplosu;
– życie wyklucza śmierć(więc dusza wyklucza śmierć)
– dusza ma „wiedzę wrodzoną”(sprzed narodzin ciała, de ja vu..któż tego nie zaznał?)
– każda rzecz ginie od zła; złem jest niesprawiedliwość, tchórzostwo, ciemnota – skoro zatem duszy nie uśmiercają, to już nic nie może jej zabić:D

Wystarczy? Nie?
Dusza mieszka w ciele – to jej więzienie. Ale jest niejednorodna, więc sobie  różne pokoje wybiera. Część najdoskonalsza wybrała głowę(racjonalna, rozum..widocznie nie ma lęku przestrzeni), popędowość ulokowała się w sercu, a pożądliwość w miejscu najczulszym – poniżej brzucha. Powinna dominować głowa, ale.. czyż nie jesteśmy ludźmi? Przecież z pożądliwości i popędliwości mamy wiele przyjemności(to następne komponenty naszej duszy)… Platon nie zaleca ascezy – przeciwnie – można czuć rozkosz cielesną(nawet należy), jeśli się wie, że przyjemność związana z mądrością jest wyższa, piękniejsza, miaukliwsza(cholerne koty!) od pozostałych.
A co z wolą? Człowiek lubi sobą porządzić.
I znów Platon definiuje ją „nie wprost”. W „Fajdrosie” porównuje ją do woźnicy, trzymającego lejce pary koni(w tym jednego narowistego), aż mu kłykcie bieleją. Jeden koń – rasowy, piękny, ambitny(racjonalny pierwiastek duszy), drugi – bezczelny, narowisty, pożądliwy i nieposłuszny(popędowość i pożądliwość). Zaprzężone razem, skazane na siebie, w wiecznym konflikcie, który powinien rozstrzygnąć woźnica – jeśli zdoła. Wola = furman. Full-man? Ależ skąd!  Wola jest zdeterminowana siłą pociągowych zwierząt. W dodatku na jednym z nich siadła goła baba, bo Podkowiński ją uwiecznił po czasy wsze i wszeteczne.
Woźnica – żałosny dyrygent, który ma osiągnąć harmonię z dysharmonii końskiej i rozpasanej.
Dusza ma jeszcze jedną cechę(Platon to  w końcu idealista)  dąży do dobra, do ideału, a to imperatyw kategoryczny – ma się samodoskonalić! Dusza jest więc w trakcie procesu, który nigdy się nie kończy, w trakcie poznania(i żadne koziołki poznańskie niech nie beczą, blaszane są). Dusza dynamiczna, cudna, nieśmiertelna, wciąż „w ruchu”(ergo: nieśmiertelna). Byt niezależny od ciała, chociaż ciało jest narzędziem poznania.
Platońska koncepcja duszy może więc wyjaśniać pochodzenie niepokoju, który towarzyszy naszemu istnieniu, potrzebę kreatywności(immanentną cechę człowieka), zmierzanie „ku czemuś”, chrześcijańską nadrzędność duszy nad ciałem i nieco pogardliwy do tego „więzienia duszy”(ciała) stosunek.
Platon był filozofem-poetą, Arystoteles – filozofem poważnym ponad miarę. Ponad miarę rzeczy, którą jest człowiek(jak nie kochać języka polskiego? tyle możliwości!). Kiedy więc najzdolniejszy uczeń Platona chce napisać o duszy, czyni to w formie wykładu.  Nie można tu liczyć na konie, wymyślone mity, przypowieści, homeryckie porównania. Arystoteles – jak wszyscy zdolni uczniowie – ma kompleks mistrza.  Więc – nie zgadza się z jego dialektyczną metodą, bo uważa, że przy jej pomocy można analizować tylko pojęcia niezwiązane z ciałem. A przecież dusza jest ściśle z ciałem związana(tu widać jak na dłoni hylemorfizm Arystotelesa, tj. przekonanie, że materia, aby stać się „czymś” – czyli substancją, np. kotem – musi posiadać formę; materia bez formy i forma bez materii nie są samoistne, dopiero połączone – istnieją samoistnie i realnie). Ciało – to materia, dusza – forma. Połączone – człowiek. Rozłączone – nie są bytami samoistnymi, niech sczezną!
Ergo – dusza jest śmiertelna!
„Dusza jest to pierwszy akt ciała naturalnego, posiadającego w możności życie, czyli ciała obdarzonego organami”(organami władzy????) – cytuję Arystotelesa.
Akt pierwszy, w ostatnim akcie wypala ta strzelba, zabijając duszę.
Św.Augustyn schrystianizował poglądy Platona, św.Tomasz – Arystotelesa(miał trudniej, musiał uporać się ze śmiertelnością duszy). Augustyn nazwał platoński świat idei – Bogiem. Nie, nie spłycił – uznał, że człowiek nie dąży do poznania Absolutu przy pomocy rozumu, on chce się tylko z nim emocjonalnie zjednoczyć. Tomasz połączył arystotelesowski hylemorfizm z transcendencją(ekwilibrysta), uznając Boga za cel życia człowieka. Po to mamy rozum i wolę, żeby ten cel osiągnąć.

Pytanie – czyim celem jest BÓG? Twoim? Twoim? Jej(dziewice konsekrowane uprasza się o nieodpowiadanie.. wolę innych zboczeńców)?
Jeśli jest Twoim celem – licz się z tym, że potrafi zrobić unik. Jeśli jest celem Twojego życia – zastanów się, czy On tego chce…

To tylko fragment większej całości – uprzedzałam. Pominę więc np. interakcjonizm Kartezjusza i harmonię Leibniza. Nie wspomnę o Cabanisie i Le Mettrie.
A przywołani – i niewzywani – Platon, Arystoteles, Tomasz, Demokryt, Teilhard de Chardin, Tischner – wcale nie rozważali problemu duszy. Może mówili o świadomości jako funkcji mózgu? a Może jako o funkcji ciała i rozumu?

Pozwolę sobie w dalszych  rozważaniach pisać o świadomości, autotożsamości, samoświadomości i innych – szkodliwych dla wełenek wrażliwych na mole – bzdetach. Uprasza się zamkniętych o czytanie z niezrozumieniem, pozostałych – tylko o nieczytanie ;)

Tekst ilustruje obraz Jacka Dehnela.